Dookoła świata

Uczestnicy i zdjęcia: Christoph Hilus i Damian Szołtysik

Wycieczki  przez Amerykę i Droga Jakubowa w Europie zachęciły nas do rozszerzenia naszego horyzontu. Pierwotnie planowane  były trzy miesiące: znad Bajkału do domu. Stopniowo Damian wielokrotnie rozszerzył plany aż do  stworzenia małej podróży dookoła świata; przewidywany czas trasy: 6 - 7 miesięcy.
Przygotowanie do podróży rozpoczęły się już pod koniec 2011 roku, za zgodą pracodawcy i oczywiście mojej żony, Eriki.
- Christoph, co twoja żona na to?
- Tak, ona mnie wspiera i pomaga mi w przygotowaniu.
- Czy to nie jest podejrzane?
- Tak, oczywiście ... nie. Ma teraz więcej obawy, a może ona myśli, "Człowieku,  Dlatego zaangażowałam się w to ".

Nie boję się, ale mam szacunek przed odległością. Narasta we mnie również niepokój ze względu na długą rozłąkę.


 28.12.2012, udało nam się pokonać ostatnią przeszkodę przed wyjazdem: wnioski o wizy do Chin rozstrzygnięto pozytywnie. Dopełniamy  się z Damianem. Każdy miał swój obszar  odpowiedzialności

. On planuje trasę z interesującymi atrakcjami, ja transport rowerów i sprawy techniczne
- Kiedy wyruszacie?
W sobotę, 5. stycznia 2013 r.o godz. 9,40 wylatujemy  z Frankfurtu  do Rio de Janeiro.
Życzcie nam powodzenia i wytrwałości.




6 Stycznia 2013

 Samolot wylądował  szczęśliwie i punktualnie w Rio de Janeiro.  Dzisiaj słońce wschodzi o godzinie  6,14  a zachodzi o 19,43. Niebo bezchmurne, a od czasu do czasu pojawiają sie małe chmurki. Ciepło, temperatura waha się między 28 a 34°C.

Pomnik Chrystusa Zbawiciela – najbardziej imponujący i charakterystyczny element Rio de Janeiro…  
http://www.wybierzsie.pl/pomnik-chrystusa-zbawiciela-rio-de-janeiro

Przebieg pierwszej trasy

Größere Kartenansicht


11.01.2013
Po przyjeździe do Rio de Janeiro, znaleźliśmy miejsce noclegowe w placówce  kościelnej i byliśmy mile przywitani. Tu była jeszcze możliwość  przygotować się na podróż.
Wychodzimy z sezonu zimowego w sezon letni. Tutaj, świat wygląda zupełnie inaczej. Straszny upał  i ogromny oraz niebezpieczny ruch czyni miasto Rio prawdziwym  piekłem. 3 dni znosimy silne słońce i potrzebujemy dziennie na osobę  5 litrów wody do picia. W tym nieznosnym upale jedziemy  wzdłuż wybrzeża, gdzie nie zawsze jest płaska droga  lecz często w wysokich gór.
Pogoda się zmienia i teraz jesteśmy dwa dni w deszczu. Jest lepiej oddychać, bardziej przyjemne, ale czasami to jest bardzo wilgotno i parnie. Za nami są już 400 km.  Ciężko posuwamy się dalej.
Do tej pory spotykamy przyjaznych oraz gościnnych  ludzi, którzy pozwalają nam na posesji rozbicie namiotu.
Zbliżamy się do
miasta
São Paulo.


Größere Kartenansicht

Ribeira, 16 stycznia 2013
Rio de Janeiro - Ucieczka z piekła

Po odespaniu na polskiej parafii  ruszamy w drogę. Zaczyna się rowerowa konkwista. Jazda na rowerze na ulicach Rio nie jest łatwa. To przebiegamy przez ulicę na drugą stronę, to jesteśmy spychani na pobocza. Czasem musimy się zatrzymać, by przpuścić autobus bądz ciężarówkę. Tunele są przerażające.
Jedziemy wzdłuż plaży Copacabana i Ipanema (nie wiem co ludzie tu widzą pięknego) południową ścieżką rowerową. Potem droga się kończy i jesteśmy na ulicy jednokierunkowej. Jedziemy pod prąd. To co tutaj przeżywamy to temat na osobną opowieść. Przez nadmorskie kurorty a także favele kierujemy się bardzo ruchliwymi ulicami i ścieżkami w stronę Igautai.
Często gubimy się. Kilka razy wchodzimy w ochydne favele pełnych podejrzanych typów. Jest straszny upał. Powietrze lepkie. Pijemy imponującą ilość płynów.
Ksiądz w Rio i ludzie ostrzegali nas przed spaniem w namiocie. Każdy z nich został już tutaj zaatakowany lub pobity. Opowiesci mrożące krew w żyłach.
Zmęczeni, spragnieni i na granicy udaru słonecznego, docieramy do knajpy przy kempingu (w brazylijskim wydaniu).
Jakoś spaliśmy znośne tej nocy.










Wybrzeże Atlantyku

Wciąż w tropikalnym upale  podążamy wzdłuż  górzystego wybrzeża Brazylii. Pod górę, w dół, czasem bardzo stromo. Otoczony tropikalną roślinnością. Nie można sobie tutaj tak wejść do lasu jak u nas. Wszystko jest splątane, ostre, niedostępne.
Jest tu również sporo węży. Widzimy niektóre na drodze, zmiażdżony przez samochody. To budzi respekt. Każdy dzień pada deszcz. Czasami jest to prawdziwa ulewa. Śpimy w obejściach prywatnych, ogrodach, ale dwa razy dziko jak zamaskowani komandosi. Generalnie ludzie są bardzo przyjaźni, pomocni, pozdrawiają nas, robią z nami zdjecia. Do tej pory nigdy nie widzieli takich szaleńców (dos locos).
Wreszcie docieramy do Santos.
Santos 
Jest to również duże miasto. Z 2  promami (jak w Świnoujściu) przedostajemy się do głównej arterii Santos. Santos to także duży port. Wpływają tu poteżne statki.
Dzień jest ponownie deszczowy, ale wybrzeże jest piękne.
Nagle strzeliła Christopha opona (Maraton plus). Jesteśmy właśnie przy policji. Christoph zdejmuje resztki opony a Damian jedzie po mieście i zdobywa nową oponę i dętkę. Jedna zaraz kupujemy na zapas. Wszystko szybko zakładamy i pragniemy przed nocą uciec z Santos. Ale jest to  ogromne miasto. Czasami błądzimy. Dobrze, że jest tu długa trasa rowerowa, która wyprowadzi nas bezpiecznie z centrum.
Ale przy zapadającym zmroku, wjeżdżamy w dzielnicę biedoty. Widząc, że nie mamy szans wydostać się z slumsów, wracamy kilka km do motelu uprzednio upatrzonego (byl to w zasadzie miejscowy burdel). Jednakże jest otoczony murami i drutem kolczastym, jak forteca, jakby zabezpieczony przed atakiem Apaczów. Nazajutrz szybko się pakujemy i jedziemy dalej.
W Mongaguá szukając drogi znów znalezliśmy się w favelach. To była niebezpieczna sytuacja, gdy nagle otaczają nas kilka młodych czarnych mężczyzn, gdy zapytaliśmy o drogę. Nie czekając długo na odpowiedz uciekamy szybko przez kladkę a następnie na drugą stronę autostrady. Dalej pasem awaryjnym do  Peruibe. Stąd już na szczęście oddalamy się od wybrzeża Atlantyku. Niemal ciągle leje.










 Interior

Przez nie wysokie góry dojeżdżamy do Juquiá (na trasie Sao Paulo -. Curitiba). Tu zjeżdżamy z ruchliwej drogi i czujemy się jak w raju. Ruchu właściwie nie ma. Na noc zatrzymujemy się w uroczej górskiej kotlince na małej fazendzie (brazylijskie ranczo). Dalsza droga to pusta szosa do Sete Barras.
Góry porośniete tropikalną puszczą. Odgłosy stąd dochodzące są niesamowite. W dolinie płynie duża rzeka.
Z Sete Barras gruntową drogą jedziemy przez benanowe plantacje do Eldorado. Na noc zatrzymujemy się przy małej chatynce, gdzie z miejscowymi chłopakami gramy w piłkę. Mecz Polska – Brazylia. Obie drużyny odśpiewują hymny. Gramy 2 na 2 na jedną bramkę. W bramce jest miejscowy chłopak. Po 100 km pęndałowania udje nam się drugi raz w historii ograć Brazylię 7 : 2 . Deszcz przerwalł mecz.
Następny dzień nadal w deszczu. Po drodze mijamy wiele bagnisk.
Iporanga to małe miasteczko, gdzie życie sączy się swoistym miejscowym rytmem. Robimy tylko zakupy i dalej do Parku Narodowego PETAR, to góry Serra-Paranacacaiba. Tu występują zjawiska krasowe. Droga znów gruntowa, leje. Niestety, nie możemy iść do jaskiń. Wejście i dostęp do nich jest obwarowaneny, są ostrzeżenia z dziwnymi przepisami. Znajduje się tu jeden otwor jaskini o wysokości 215 m (podobno najwyższy na świecie).
Wreszcie docieramy do Apiai (tu zdjecie do lokalnej gazety) i pięknym, długim zjazdem do  Ribeira (po drodze widzimy chłopca jak  na kiju taszczy sporego węża) na granicy stanu Sao Paulo i  Parana.
Stąd piszę tą relację.





Na razie wszystko jest OK. Czujemy się dobrze i jesteśmy zgrani. Staramy się dobrze odżywiać, chociaż ceny brazylijskie na warunkach niemieckich nie mówiąc o polskich są bardzo wysokie. Nawet wodę trzeba kupować.
Jesteśmy też pokąszeni przez komary i inne owady. Brudni i prawi cały czas mokrzy. Nic nie chce schnać. Jak tylko jest okazja robimy pranie.  O czystość dbamy. Staramy się myć w każdym możliwym miejscu z czystą wodą.
Przed nami leży Curitiba. 120 km.


Größere Kartenansicht
Curytyba, 18 styczen 2013

Przeprawa do Curytyby
Zjazd do Ribeiry był cudny, lecz przed nami były nowe pasma górskie przekraczające wysokością znacznie ponad 1200 m. Jedyna asfaltowa droga wiodła teraz z glębogiej doliny Rio Tunas na wierzchowiny gór. 25 km podjazdu kosztowało nas sporo wysiłku. Potem wprawdzie są zjazdy ale krótsze.
62 km to wszystko co możemy zrobic jednego dnia. Kilka słów o tutejszych górach. Są po prostu bezkresne. Nie ma scieżek, dróg nie mówiąc o jakiejkolwiek infrastrukturze turystycznej. 
Zmeczeni górskim etapem osiągamy miejscowość Tunas do Parana.
Tu przesympatyczni mechanicy udzielają nam pomocy (namiot, woda, telefon). Drugi dzień to jazda do Curytyby. Trochę mniejsze przewyższenia, lecz nadal góry. Na horyzoncie pojawiają się wysokie szczyty, ale je omijamy.
Póznym popoludniem docieramy do polskiej placówki misyjnej w Curytybie. Mamy tu serdeczne przyjęcie przez ks. Kazimierza i innych księży. Warunki wyśmienite. Odpoczniemy tu jeden dzień i wyliżemy rany.
Dalej obieramy kurs na Ponta Grossa.
Na szczęście jest tu trochę lepszy klimat.

 



Mamy tu serdeczne przyjęcie przez ks. Kazimierza i innych księży.
Warunki wyśmienite.
Dziękujemy serdecznie za gościnność.

 

Curytyba 19. stycznia 2013
Pożegnanie w domu Prowincjalnym ksieży chrystusowców w Kurytybie





20 stycznia 2013
Zdjęcia z
jaskiń w Ponta Grossa i

Wodospad w jaskini Buraco do Padre

















Po wylewnym pożegnaniu z księdzmi z polskiej placówki misyjnej w Curtytybie (pozdrawiamy) ruszyliśmy na zachód do Ponta Grossa, gdzie byliśmy umówieni z grotołazami Grupo Universitário de Pesquisas Espeleológicas – GUPE . Droga była ruchliwa ale łatwa. Mkniemy przeto jak szaleni, kilometry szybko uciekały a my szybko zbliżamy sie do naszego celu.
W trakcie jednego z odpoczynków w pobliżu stacji benzynowej mamy ciekawe spotakanie z miejscową fauną. Pijąc kawę zauważamy duże jaszczurki (takie wielkości dużego psa). Są jednak płochliwe i przy próbie zrobienia zdjęcia uciekają.
Noc poprzedzająca przyjazd do Ponta Grossa spędzamy w namiocie rozstawionym w lesie na skraju parku narodowego Villa Velha. Noc minęla spokojnie.
Nazajutrz spotykamy się w umówionym wcześniej (dzięki księdzowi Kazimierzowi) miejscu z grotołazami z Ponta Grossa.
Byli to Mario, Henrique i Lais. Mario zabiera nasze bagaże i nas. 2 noce śpimy w mieszkaniu u Mario.
W pierwszy dzie
ń udajemy się do tzw. dolines (skalne studnie wymyte w piaskowcach). Pod względem geologicznym to bardzo ciekawy przypadek dzialania wody na skalne podloże. Studnie mają od 50 do 80 m  głębokości i średnice od 30 do 50 m średnicy.
By
ły to  Poco dos Andorinahas, (dwie bliźniacze studnie obok siebie, do jednej schodzimy na dno), Gemes  i najciekawsza Buraco do Padre. W tej ostaniej w jednej ze ścian jest duży otwór, skąd z duzą mocą wypływa woda tworząc fantastyczny wodospad. ściany są w wielu miejscach przewieszone potęgując przez to piękno tego zakątka. Gra świateł dopełnia reszty. Jesteśmy zauroczeni tym spektaklem. Brodzimy w wodzie na dnie studni.

Drugi dzień spędzamy na zwiedzaniu jaskini  Olhos D'Agua  typowo krasowej mytej w wapieniu. Przechodzimy główny ciąg jaskini, którym płynie rzeka meandrująca w uroczym korytarzu ozdobionym bogatą szatą naciekową.
Jaskinia posiada 5 otowr
ów w postaci pionowych studni. Ostatni, obszerny otwór wyprowadza nas na powierzchnię. Niżej znajduje się wywierzysko jaskiniowej rzeki. Wracamy do aut a potem jedziemy do bodegi (degustacja win) na kawę i ciasto.
Dzie
ń kończymy udając się do bardzo ciekawego kompleksu skał. Znajduje  się tu mnóstwo dróg wspinaczkowych. Pod obszernym okapem zachowały się rysunki wykonane przez Indian około 5000 lat temu. 

Oprócz aspektu jaskiniowego, musimy podkreślić niezwykłą gościnność gospodarzy. Byli przesympatyczni. Pomogli nam załatwić niezbędne zakupy np. ładowarka do aparatu Canon. Mario udzielił nam schronienia w swoim mieszkaniu a jego żona zadbała o nasze podniebienie w królewski sposób. Henrique i Lais udzielili nam wyczerpujących informacji na temat tego regionu, jego geologii i spraw dotyczących tutejszego ruchu speleologicznego. 




Santa Tereza 26.01.2013
Szybko minęły 2 piękne dni spędzone na wycieczkach do jaskiń i w wybornym towarzystwie naszych już brazylijskich przyjaciół z miejscowego klubu. Po serdecznym pożegnaniu ruszamy w drogę na zachód Brazyli do oddalonego o 600 km Foz do Iguaçu.
Teren jest nadal g
órzysto - wyżynny a na domiar złego poprzecinany glębokimi dolinami rzek. Skutkuje to sporymi podjazdami a zjazdy zawsze wydają się za krótkie. Słonce też nieźle kąsa nasze ciała. Wieczorami do działa niszenia przystępują komary i jakieś inne robactwo, którego tu wszędzie pełno.
Pierwsza noc po wyje
ździe z Ponta Grossa spędzamy na posiadłości pewnego Ukranica (nawet trochę gadamy po rusku). Następny etap wiódł mocno pofałdowanym terenem do Virmond, gdzie liczyliśmy na biwak u polskiego księdza.
Nie do
ść,  że przejechalismy 150 km i po drodze Christoph złapał gumę, to na miejscu okazało się, że księdza nie ma. Zapadał już zmrok a z biwakiem było krucho. Miejscowe parafianki wskazały nam publiczne miejsce w pobliżu koscioła. Rozbiliśmy już nawet namiot, gdy niespodziewanie w pobliżu przyjechał  trak z podejrzanymi typami. Wyglądało to jak lustracja. Było już ciemno. Zwijamy spowrotem namiot i wyszukujemy przy lokalnych zabudowaniach cichego i ciemnego kąta. śpimy na dworze w sandałach i w każdej chwili gotowi do szybkiej ewakuacji na wypadek nie przewidywalnych zdarzen. Noc jednak minęla spokojnie.
Ranek natomiast  naszykowa
ł nowe niespodzianki. Obydwa rowery posiadały kapcie. Przy okazji naprawy Christoph zmienia opony przód - tył a Damian wymienia dętke.Przyczyną tych uszkodzeń są rozwalone opony a właściwie druty po nich.
W po
łudnie ruszamy dalej. Upał i monotonna droga. Huśtawka góra - dól nadal trwa. Wybija to strasznie z rytmu.
W okolicach Nova Laranjeiras  wje
żdżamy na teren rezerwatu Indian Caingangi. Ksieża ostrzegali nas przed tymi Indianami. Przy drodze mają coś w rodzaju stoisk z swymi wyrobami (łuki, strzały, kosze, hamaki). Widzimy czasem pośród drzew ich sklecone ledwo chatynki lub nawet szałasy. Dużo sympatycznych dzieci. Mieszkają bardzo prymitywnie.
 W ko
ńcu rezerwat się kończy a my na biwak zatrzymujemy się nieopodal stacji benzynowej w Boa Vista.
Na stacji korzystamy z prysznicu, co wspaniale poprawia nasz nastr
ój. Na super miekkiej trawie w poblużu prywatnej posesji rozbijamy namiot i spędzamy wygodnie noc. Dalsza droga bardziej się kładzie.
Mijamy ruchliwe Cascavel i docieramy do Santa Tereza, gdzie zn
ów przy pobliskiej stacji benzynowej na prywatnej posesji (chyba własciciela stacji) spędzamy noc.
Obecnie jeste
śmy w Medialandia i za chwilę ruszamy w stronę granicy. 




 


27 stycznia 2013

Nocleg w Paragwaju w pobliżu ujścia, gdzie rzeka Iguaçu wpada do rzeki Paraná.


Größere Kartenansicht
28 stycznia 2013 Argentyna, wodospady Iguaçu na rzece Iguaçu.
Wodospady Iguaçu  są największe (pod względem szerokości) woddospady na świecie. Victoria Wodospady są wyższe, ale węższe. Większość (około ¾ wodospadów) jest na terytorium Argentyny, skąd jest  dostęp do tak zwanego "Gardło diabła", hiszpański: Garganta del Diablo.


Wanda, 29.01.2913
Ostatnią noc w Brazylii spędzamy na uroczej fazendzie u jeszcze bardziej uroczej pani, która przyniosła nam owoców i innych smakolyków. Po spokojnej nocy ruszyliśmy do pobliskiej już granicy z Paragwajem.
Po drodze jeszcze spotykamy 2 brazylijskich bikerów, którzy nas ostrzegają przed kradzieżami po drugiej stronie Parany. Wkrótce też przeprawiamy się przez brazylijski punkt celny, następnie po moście nad szeroką tu już Paraną przejeżdżamy do paragwajskiego punktu granicznego, gdzie otrzymujemy kolejne pieczatki w paszportach.
Ciudad del Este, bo tak nazywa się to miasto za rzeką, to już inny świat. Tu już obowiazuje język hiszpanski, którym Damian może się już dogadać. Sporo Indian Guarani. Ich język (guarani) jest drugim oficjalnym językiem kraju. Ruch dużo mniejszy niż w Brazylii, dominują stare samochody a autobusy to w większości zabytki chyba sprzed 40 lat. Paragwaj miał być dla nas krótkim epizodem, bo 21 km na południe promem rzecznym chcemy przedostać się do Puerto Iguazu, które leży już po stronie argentynskiej.
To tzw. Zona Tres Fronteras (w miejscu gdzie wpada rzeka Iguazu do Parany stykają się granice Brazylii, Paragwaju i Argentyny). Szybko w skwarne południe dojeżdżamy do zapyziałej osady Puerto Presidente Franco. Stromy zjazd do brzegu Parany, gdzie rzekomo miał kursować prom na stronę argentyską. Tu czeka nas niespodzianka. Prom kursuje tylko od poniedziałku do piątku. Była  niedziela. Cóż nam pozostało. Musimy czekać do jutra. Maniana zadziała w tym przypadku. Wracamy pod górę do pierwszych zabudowań, gdzie był mały bar. Za resztę reali kupujemy zimna cola i od razu załatawiamy sobie fajne miejsce na namiot w obejściu gospodarzy knajpki. Czas wypełniamy czyszczeniem rowerów, wymianą łancuchów i przeglądem bagażu. Fajnie upływa czas do wieczora. Pierwsza cześć nocy to paragwajska impreza nieopodal. Muzyka na full, paragwajskie i hiszpanskie szlagry długo bedziemy pamietać. Potem wszystko cichnie a my spokojnie śpimy.
Nazajutrz, wskakujemy na rowery i zjeżdżamy do promu. Pogranicznicy dają nam gorącej wody, wiec śniadanie wypada znakomicie. Tak na marginesie tu wszyscy raczą się yerba mate. Każdy chodzi z termosem i ciągle dolewa wody do mate. Jeden gość nas czestuje z czego skwapliwie korzystamy. Znów formalności graniczne, które w naszym wypadku odbywają się z wielkim namaszczeniem. Dwie pieczatki i podpis  przedstawiciela władzy. Atmosfera tu panująca jest adekwatana do upału. Kilku żolnierzy rozsiadło się w cienu sącząc yerbe, kilka psów śpi opodal. Wkrótce prom podpływa i kilka samochodów i pieszych leniwie rusza na dek.
Parana ma dość silny nurt. Może po 15 minutach jesteśmy w Argentynie. Znów formalności i wkrótce jesteśmy oficjalnie w tym kraju. Ceny nas troche szokują (na minus).
21 km jazdy w potwornym upale i jesteśmy w parku narodowym Iguazu. Cena 130 peso (ok. 90 zl), ale co zrobić.
Wodospady s
ą imponujace. Pomijając całą komercję tego miejsca, mnóstwo ludzi, to warto zaznaczyć, że spadająca z impetem rzeka robi wrażenie. Jest tu porobionych mnóstwo kładek, mostów, punktów widokowych, bez których nie było by możliwe dojście w bezpośrednie sąsiedztwo wodospadów.
Zmeczeni chodzeniem i upa
łem po obejściu głównych traktów opuszczamy park narodowy kierując się na południe do miejscowości Wanda. Tu mieliśmy nadzieję spotkać się z polnią. Zmrok jednak nadchodził nieubłagalnie i za radą jednego z miejscowych trafiliśmy na fajny darmowy camping nad jeziorem.
Obecnie jeste
śmy już w Wandzie. Gościny udzieliła nam pani Marta Sawa w polskiej szkole. Mamy cały lokal dla siebie. Spędzimy tu dzień, popierzemy nasze ubrania i ruszamy jutro dalej na południe.



 
Brazylia - podsumowanie

BRAZYLIA TO KRAJ NIE DLA ROWERZYSTÓW.  Choć w dużych miastach są dobre scieżki rowerowe, z których skwapliwie korzystaliśmy, to jednak nie zmienia to ogólnej opini. Wiele razy mieliśmy niebezpieczne sytuacje na drodze. Kilka razy, gdybyśmy nie zjechali z drogi w chaszcze to chyba nie było by tych słów. Na szczeście główne drogi mają szerokie pasy awaryjne i po nich można spokojnie jechać. Samochody  cieżarowe są z reguły przeładowane co skutkuje ciąglym rozrywaniem opon. Kilka razy jesteśmy świadkami takich zdarzeń a raz to nie wiedzieliśmy jak uniknąć  lecących wszedzie szczątek opony.
Klimat - w pobliżu Rio fatalny. Goraco i wilgotno. Kilka razy byliśmy na granicy udaru słonecznego. Potem dziennie deszcze. Na południu lepiej. Ciepło nadal, ale powietrze suche.

Ludzie - w wiekszości przypadków sympatyczni, życzliwi. Zawsze nas pozdrawiali. Gorzej na peryferiach wielkich miast. Favele to dzielnice nedzy. Dla nich tacy jak my to glówny łup. Trzeba patrzeć na wszystkie strony i unikać niebezpiecznych sytuacji. W stanie Parana jest bardziej europejsko. Wiele polskich nazw. Spotkaliśmy nawet Polaków,  ale nie mówili z wyjatkiem kilku słów po polsku. Fajne wspomnienia mamy z Ponta Grossa, gdzie z miejscowym grotołazami chodziliśmy do jaskiń. W Curytybie byliśmy wspaniale goszczeni przez ks. Kazimerza.

Przyroda - z reguły droga wyznacza granice miedzy cywilizacją a dżunglą ze swoim życiem. Weże, jaszczurki, robactwo, duże mrówki. Czasem położylismy chleb a już setki mrówek było na nim. Na południu lasy tylko miejscami. Dużo uprawnych pól.
Teren - Wiekszo
ść naszej trasy przez Brazylię to tereny górzyste lub wyżynne. Dało nam się to w znaki. Najspokojniejszy a zarazem najpiękniejszy odcinek wędrówki wiódł z Jaqui do Apiau. Na południu teren monotonny.
ARGENTYNA




Wodospad Ñacunday,  30.01.2013
W poszukiwaniu wodospadu Ñacunday

Mając wspaniałą bazę w postaci szkoły w miejscowości Wanda na lekko wybieramy się na całodzienny rajd do Paragwaju w poszukiwaniu wodospadu Nacunday.
Najpierw przeprawiamy si
ę łodzią na drugą stronę Parany do Paragwaju przechodząc rutynowe kontrole graniczne. Trwało to bardzo długo, gdyż miejscowi funkcjonariusze mieli trudności z rozszyfrowaniem naszych paszportow, lokalni tylko pokazują dowody osobiste. W Paragwaju jest nieco taniej więc niektórzy ludzie wybierają się tam na zakupy.
My zabieramy same rowery. Z przystani ruszamy polnymi drogami wed
ług wskazówek miejscowych w stronę wodospadu Nacunday. To wodospad o wysokości gdzieś 40 m malowniczo położony w dżungli na rzece o tej samej nazwie, która wpada do Parany.
Droga jest polna o czerwonej nawierzchni, bo gleba wok
ół jest czerwona. Jadąc generalnie na południe (nie ma tam żadnych oznakwań) przez miejscowe zadupia docieramy po 30 km do celu (wg. miejscowych miało być 15 km). Ostatni odcinek wiedzie nikła dróżka lasem z wieloma tropikalnymi gatunkami roślin.
Huk spadaj
ącej wody doprowadza nas bezbłędnie do celu. Miejsce jest przeurocze. Nie ma tu żadnych ludzi. Woda całym swym szerokim korytem spada ok. 40 m na skały w dole.
Kr
ótki odpoczynek i ruszamy z powrotem. Upał jest jednak powalający.
Bacz
ąc na drogę, by nie zbłądzić, w ostatnie chwili docieramy do brzegu Parany, bo ostatnia łódz na stronę argentynską właśnie miała odpływać.
Zmeczeni ale szcze
śliwi docieramy do naszej przytulnej bazy w Wandzie. U pana Firki myjemy rowery, które pokryte były grubą powłoką czerwonego kurzu .
Pan Firka to wielki patriota, byli
śmy u niego dzień wcześniej przez kilka godzin. Ma w domu flagi Polski, które całuje. Mimo że tu mieszka od dzieciństwa, to wciąż myśli o Polsce a jego opowiadania były bardzo ciekawe.


 Ituzaingó, 4.02.2013

życie wolno sączy się nad Paraną. Tak wolno jak wolno tutejsi mieszkancy sączą yerbe mate. Upał spowalnia tu życie. Wszystko co żywe chowie się w cieniu. 
Tylko my, być może jako ekscentrycy, stanowimy jeden z wyjatków co widać na twarzach obserwujących nas czasem ludzi. Wyraz politowania na twarzy wystarczy zamiast słów. W cieniu jest 38 stopni więc na rozgrzanej szosie przekracza dobrze 40 stopni. To dobry trening dla komandosów ale niekoniecznie dla nas. 
Co jednak zrobić. Trzeba jechać obserwując m. in asfalt z bliska jak podjazd dłuży się w nieskonczoność. Rozgrzany asfalt rosimy czasem naszym potem, każdy zimny napój staje się marzeniem chwili.
Po opuszczeniu gościnnej Wandy (jeszcze raz pozdrawiamy tamtejszych Polaków) ruszamy w dalszą drogę na południe prowincji Misiones. Za Eldorado śpimy na fajnym campie. Rano humor psują nam dwie gumy stwierdzone zarówno w rowerze Krzyska jak i Damiana. Znów strata czasu ale co zrobić
Dalej jedziemy w miarę szybko w miarę wolno jak pozwalał  teren  i warunki (w końcu to Sierra Missiones) w strone San Ignacio. Czasem widzimy Indian Guarani, którzy przy drodze starają się sprzedawać swoje kosze. W okolicach Jardin America śpimy u gościa, który przygotwał nam yerba mate. 
Trzeciego dnia od opuszczenia Wandy docieramy do San Ignacio Mini. Tu zwiedzamy ruiny jezuickich misji (reduciones). Znów 70 peso, myśle jednak że warto. W murach zaklęta jest przecież nietuzinkowa historia kolonizacji Ameryki. Miejsce jest dość niezwykłe. 200 lat temu tetniło tu życie. Tysiace Indian Guarani poznawało nową religię, kulturę, pismo, pracując rownież na rzecz jezuitów. Tu też dopadają nas pierwsze od wielu dni deszcze. To zbawienie. Powietrze staje się bardziej rześkie i od razu przekłada się to na tempo jazdy. 
Kolejny nocleg wypada w Candelarii. Dzien później mijamy stolicę prowincji Misiones - Posadas by kilkanaście km dalej wjechać do prowincji Corrientes. Tu też zmienia się znacznie teren. Staje się płaski jak stół. Przeważają nasadzane lasy a potem ogromne bagna. Wiele rozjechanych weży, jaszczurek i innych dziwnych zwierząt dość sporych rozmiarów. 
Tak docieramy do Ituzaingo. Miasteczko zbudowane wśród ogromnych bagien nad Paraną nieopodal zapory. Tu śpimy na płatnym campie, bo za bardzo nie było innego wyjścia. Robimy za to jajecznicę z 10 jaj wetując sobie straty z Wandy (w Wandzie przygotowaliśmy jajka na jajecznicę z 6 jaj i wszystko się wylało na ziemię). 
 Obecnie zmierzamy w stronę miasta Corrientes.

Christoph w nastroju karnawałowym przebrany jako ananas





 

Mendoza, 12.02.2013

"Stracone" godziny na naprawę gum, zwiedzanie, spotkania z ludźmi i wiele innych czynności przkładają się na dni a te na stracone kilometry. Ich wielkość narasta bardziej niż odsetki bankowe. Nie mamy szans dotrzeć na czas do Chile przy takim deficycie czasu. Mimo, że nasza wyprawa z założenia odbywa się na rowerach, musimy pogodzić się z rzeczywistością mimo moralnych rozsterek. Podejmujemy więc decyzję o przemieszeniu się autobusem sporego odcinka z Corrientes do Mendozy, aby nadrobić stracone dni i zrobić sobie rezerwę na przeprawę przez Andy. Późniejsze wydarzenia jednak uzmysłowiły nam, że była to decyzja nie tylko trafna, ale wręcz zbawienna.


środkowa Argentyna to monotonne, płaskie jak przysłowiowy stół tereny wykorzystane jako pastwiska, tereny rolne lub po prostu nieużytki przechodzące miejscami wręcz w pustynie. Miejscowości porozrzucane są na rozległym terenie. Na ogół to kilka glinianych lepianek, miasteczka małe, nie grzeszące pięknem. Droga bez poboczy. Jadąc jeszcze rowerami byliśmy czasami brutalnie spychani z drogi przez rozpędzone cieżarówki. Oprócz obaw o rower po takiej nagłej zmianie nawierzchni, istniało zagrożenie upadku z calym sprzętem. Ogladając drogę z perspektywy wygodnego autobusu wiele się nie zmienia. Dostać się do tego autobusu nie było sprawą wcale prostą. Otóż nie zabiera się rowerow. O ile autobusy są super wygodne (chyba najlepsze na świecie) to kosztem wygody mają niezbyt obszerne łuki bagażowe a wlaściwie tylko jeden z tyłu autobusu. Pytając o możliwość przewozu roweru wszedzie słysze "no". 

Koniec końców postanawiamy tak spakować rowery, aby nie przypominały rowerów. Kupujemy worki na śmieci oraz taśme klejącą. 4 koła to jeden pakiet, 2 ramy drugi. Wszystko dopełnione pozostałym sprzętem. Dzięki geniuszowi Krzyska w pakowaniu, po kilku godzinach pracy na terminalu autobusowym w Corrientes nasze pakunki ciekawią ludzi, ale w żaden sposób nie można by przypuszć, że zawierają rowery. W dodatku autobus zaczyna tu kurs, więc jest jescze pusty. 

Po nocy spędzonej w poczekalni w towarzystwie śpiacych na sasiednich krzesłach 2 penerów i jednego psa (psy to są wszedzie) ranek to emocje zwiazane z akcja "autobus". Spóźnia się o godzinę. Kierowca podnosi nasz sprzęt kręcąc głową i cos szybko mówiąc. Zrozumiałem najbardziej "cinquenta" (50). Dopłacamy te pesos i jesteśmy szczęśliwi, gdy brudne ulice Corrientes zostają już tylko wspomnieniem. Później zatrzymujemy się jeszcze wiele razy to przybywa ludzi i kofrów do załadunku. Po całonocnej jeździe spóźnieni (w pewnym przypadku czekaliśmy na policję, aby wyprosila jakąś parę z autobusu) docieramy do Mendozy. Tu szybko skladamy rowery i opuszczamy Mendoze. Przy ostatnich zabudowaniach Las Heras w pobliżu domu (zbytnio to domu w naszym wyobrażeniu nie przypominało), gdzie facet miał skladnicę wraków samochodowych, rozbijamy namiot. Sam facet, który udzilił nam placu wyglądał jak z kryminału, nieźle wydziargany, ale jak się okazało pozory mylą a on sam okazał się super uprzejmy.







 
Następny dzień to podjazd do Villavicencio. To stara droga do Uspallaty a dalej do granicy z Chile. Wiedzie wysoko przez góry (3100), na długim odcinku gruntowa. Mozolnie zdobywamy wysokość. Andy są na wyciągnięcie ręki. Po drodze spotykamy rodzinkę Amerykanów z Kaliforni podróżujących po Ameryce Pd. Samo Villavicencio to miejsce z zródłami termalnymi. Jest tu rezerwat przyrody. Zatrzymujemy się przy małym muzeum lub tez informacji turystycznej. Tam też dowiadujemy kolejnej prawdy. Mianowicie miejscowa ¨"rangerka" - informuje nas że ¨"no pasaran". Okazuje się, że kilka dni wcześniej przez Andy przeszła ogromna nawałnica. Główna droga łącząca Argentyne z Chile przez Andy została w 18 miejscach przerwana. Zerwane zostały 2 mosty. Po stronie chilijskiej było podobnie. Przejście graniczne z Chile zostało na czas nieokreślony zamknięte. Virginia (bo tak nazywała się ta dziewczyna) udzieliła nam sporo informacji. Mimo wszystko chcemy jechać do granicy sądząc, że rowerami damy radę. Każdy jednak, kto był w Andach wie, co to jest przeprawa przez górską rzekę walącą całym korytem rudym nurtem. Taka rzeka budzi nie gorszy respekt nie południowe zerwy Aconcagua. Ponadto musimy do Chile wjechać legalnie tzn mieć pieczątki w paszporcie. Nie możemy sobie więc pozwolić na marnowanie czasu. Musimy mieć perspektywę dotarcia na czas na samolot do Santiago. Decydujemy się więc wrocić do Mendozy i rozeznać sytuację. Noc spędzamy w przeuroczym miejscu w górach w pobliżu rangersów. Tu też spotykamy 2 bikerów z Buenos Aires (w ogóle pierwszych takich rowrowych turystów jak my), którzy tak jak my chcieli zrobić tą samą trasę do Chile i tez dowiedzieli się o wszystkim tutaj. Następny dzień to zjazd w dół do Mendozy. Mozolnie zyskana wyskość tracimy w zawrotnym tempie. W Mendozie wchodzimy do Internetu i idziemy do departamentu informacji turystycznej. Najbliższe lądowe przejscie to przełęcz Maule o Pehueche (2550 m) oddalonej o 500 km na południe od Mendozy. Co do przejazdu przez tą przełęcz informacje są sprzeczne. Nawet tam jadąc musielibyśmy nadrobić w sumie 1000 km. W górach to cieżkie do zrobienia. W oficjalnym komunikacie ta przełęcz nie jest wymieniana jako dostępna. Pozostałe przełęcze to juz tysiące km od nas. Zostaje tylko samolot lub czekanie na naprawienie drogi. Jedziemy na pobliskie lotnisko. Ceny są wysokie, bo pewno linie lotnicze chcą zarobić na tej sytuacji. Krzysiek internetowo nawiazuje kontakt ze swoim symen Tomkiem i żoną Erika. W ogóle w jakiś kryzysowych sytuacjach to Erika i Thomas stanowili punkt dowodzenia. Oni bukowali bilety na autobus lub samolot.Tak jest i tym razem. Bukują nam w miare tani bilet na 15 luty. Troche spokojniejsi jedziemy spać do naszego "kryminalisty", który wita nas z radością.






Tak więc Andy mogą być nieprzwidywalne. 18 lat temu, gdy Damian był tu po raz pierwszy, snieżyce zniweczyły próbe wyjścia na Aconcagua ( http://nocek.pl/arch/argent.htm ) oraz zablokowały tą samą droge na kilka dni. Teraz styacja się powtarza tyle tylko, że Andy pokazują się z innej strony. Spekulujemy co może się jeszcze zdąrzyć. Mario (grotołaz z Ponta Grossa) w mailu ostrzegał przed jakimś trzęsieniem ziemi w Chile. Jest tu sporo wulkanów a ich wybuchy nie należą do rzadkości. żarty żartami a my nadal jesteśmy uwięzieni w Mendozie. Czas do samolotu chcemy wykorzystać na ponowną wycieczkę do Villavicencio, ale chcemy podjechać do najwyzszego punktu na tej trasie. 
To na razie tyle.


Dalsza droga tu: Argentyna, Chile, Australia, Nowa Zelandia




 




.
 

16 Kommentare:

  1. wunderschoene aussichten, einfach atemberaubend. wir wuenschen alles gute und warten auf weitere eindruecke von der reise. gruss aus grzybowice

    AntwortenLöschen
  2. myslę jest to spelnienie twoich marzeń .Widze po twym opisie że od dawna się przygotowywaleś będę śledził toje ciekawe opisy-kuzyn

    AntwortenLöschen
  3. Hej wujek : ) widzę, że nie źle Wam idzie, czekamy na dalsze zdjęcia i opisy : )
    Pozdrowienia Natalka K. : )

    AntwortenLöschen
  4. tylko nie mowcie, ze te robaczki mozna zjesc...

    AntwortenLöschen
    Antworten
    1. To porcja od Damiana, nawet sie nie podzielil.
      Krzysztof

      Löschen
  5. Imponujecie mi. Ta wyprawa to materiał na dobrą książkę! Pozdrawiam. Z Bogiem.

    AntwortenLöschen
  6. Śledzimy Waszą trasę na bieżąco - życzymy powodzenia! Jonasz jest ciekawy kto z Was strzelił więcej bramek Brazylii ;) Pozdrawiamy!

    AntwortenLöschen
  7. Pozdrowienia od Basi i Tadka życzymy powodzenia.
    Zigi Ojciec zmarł.

    AntwortenLöschen
  8. krzysiu to co robice z kolega to fantastyczne,zycze wam powodzenia

    AntwortenLöschen
  9. Tak trzymać! Gratulacje i powodzenia w dalszej drodze! Podziwiam Was!
    Staszek Majcherkiewicz
    (nie wiem jak tu sie zalogować, mam problemy)

    AntwortenLöschen
  10. Z zaciekawieniem sledzimy Wasze dlasze losy. Pozdrawiaja chrystusowcy z Kurytyby

    AntwortenLöschen
  11. Śledzimy, podziwiamy, życzymy powodzenia,
    dużo siły no i grubych dętek

    AntwortenLöschen
  12. Serdecznie pozdrawiamy i życzymy szerokości na drodze ;)

    AntwortenLöschen
  13. czesc Krzysztof , czesc damian,

    od poczatku sledze wasze poczynania i nie wiem czy to troche zazdrosc czy podziw i respekt. chopcy impnujecie mi kondycja hartem ducha i humorem ktory jak widac ze zdjec was nie opuszcza.tak trzymac do konca.

    Pozdrowienia z drugiego konca swiata ( Wolfenbüttel ) pzrsyla

    Janusz KLIMEK

    AntwortenLöschen
  14. Witam, serdecznie pozdrawiam z zimnej Polski. Bardzo podobją mi się Wasze zdjęcia tym bardziej że odwiedziliście i dodaliście zdj. z placówki misyjnej w Curytybie gdzie obecnie przebywa mój wujek ks. Kzaimierz :):) strasznie się ciesze, że mogłam go zobaczyc na Waszym blogu!.
    Trzymam kciuki aby Wasza wyprawa była sukcesem. Będę odwiedzac Wasz blog.

    Beata Jackiewicz

    AntwortenLöschen