Hong Kong i Chiny

18.03.2013

Wiadomość z Shenzhen, China.

Na zdjęciu Noah's Ark i most Tshing Ma Bridge,
kt
óry lączy Hong Kong i Chiny.


Guilin, 21.03.2013
Oto pare zdjec z Guilin.





 

30.03.2013

Z okazji Świąt Wielkanocnych

     Wesołego Alleluja !
Wszystkiego najlepszego,
Zdrowia, szczęścia, pomyślności,
Dużo radosnych i miłych chwil,
Udanego Świętowania,
Wiosny w sercu i miłości














Honkkong 18.03.2013


Nasz pobyt w Honkkongu ogranicza sie do przejechania kolejka i metrem do granicy chinskiej w Shenzen. Honkkong to platanina autostrad, estakad, potezne wizowce i mnostwo budowli portowych. Po prostu gigantyczne miasto. Nadal ze spakowanymi rowerami bez zbednych ceregieli przekraczamy granice chinska w Shenzhen.


Chiny

18 - 29.03.2013

Shenzhen ze swoimi monstrualnymi wizowcami raczej przpomina Nowy Jork niz Chiny. Jestesmy troche zszokowani rozmachem tego miasta. Shenzhen razem z Kantonem i wieloma satelitami tworza przeogromna aglomeracje miejska wielkosci moze pol Polski. Jedynem rozsadnym dla nas wyjsciem wydostania sie z tego molocha jest skorzystanie z komunikacji publicznej. Sypialnym autobusem po nocnej jezdzie wysiadamy w Guilin w prowincji Guanxi Zhuang. Jest pochumurno i mokro. Po poskladaniu roweru ruszamy w szukac jakiejs informacji turystycznej. Guilin slynie z otaczajacycyh to miasto mogotow. Dosc przypadkowo natrafiamy na jakies biuro turystyczne (jest ich jak sie pozniej okazalo wiele). Za 450 Y (ok 230 zl) na glowe zalatwiamy na 2 dni hotel, splyw rzeka Li do Yangshuo, wycieczke busem, lunch, odjazd i dowoz do hotelu. Tego wieczora troche zwiedzamy miasto i wygodnie spimy z rowerami w pokoju.

Nazajutrz rano podjezdza busik a mloda dziewczyna wladajaca plynnie angielskim zaprasza nas do srodka. Podjezdzamy na przystan gdzie pakujemy sie na statek plynacy 60 km rzeka Li do Yangshuo. Statkow plynie zreszta wiele. Uwazam ze warto dac te pieniadze mimo komercyjnsci tej dzialalnosci. Rzeka wije sie w przerozny sposob miedzy poteznymi mogotami przybierajace przerozne ksztalty. Znakomity przyklad krasu tropikalnego. W scianach czasem widnieja otwory jaskin. Najlepiej spojrzec na zdjecia. Na statku podaja lunch i mamy pierwsze zetkniecie z paleczkami. Innych sztuccow nie podaja. Z Yangshuo busem jedziemy jeszcze nad rzeke Yalong gdzie na bambusowych tratwach rowniez przewozi sie turystow. Wieczorem wracamy bardzo zadowoleni do Guilin do naszego hotelu. Problemem jest tu kupienie pieczywa. Nie znaja chleba w naszym rozumieniu. Maja tylko slodkie wypieki. Jedzenie w sklepach kiepskie jak na nasze gusta.

Nastepny dzien to juz czas na rower. Poniewaz Guilin to wielkie miasto to aby je opuscic kierujemy sie wskazaniami kompasu. Na szczescie udaje sie bez problemow natrafic na droge 381 wiodaca na polnoc. Wkrotce tez poszarpany mogotami horyzont zostaje za nami a my wjezdzamy jak sie wkrotce okazalo w chinska prowincjonalna rzeczywistosc. Trzeba od razu zaznaczyc ze Chinczycy to bardzo pracowity narod. Wszedzie widzi sie ludzi przy pracy. Szczegolnie duzo pracuja kobiety. Mezczyzni czasem graja w karty lub jakies ich gry planszowe. Kazdy niemal splachec ziemi jest zagospodarowany. Mijane wsie i miasteczka sa jednak ohydne. Pogoda nadal pochmurna poteguje to wrazenie. Na wsiach wiele drewnianych budynkow. Poczatkowo myslimy ze to zabytki ale to regula. Chaty moze maja po 200 lat. Wszedzie tarasy uprawne. Najgorsze sa jakies tam cementownie, kamieniolomy. Pelno kurzu albo blota. Smieci wokol. Smrod. Takich Chin nie reklamuja zadne biura podrozy. Tak wiec od fascynacji do przerazenia i od przerazenia do fascynacji jedziemy na polnoc polykajac kolejne kilometry. Po drodze zatrzymujemy sie na jedzenie w jakims brzydkim miasteczku. Makron z jakimis tutejszymi przyprawami. W Europie taki "bar" ominelibysmy poteznym lukiem. Tu jakos przelykamy kolejne porcje z paleczek i wcale nie bylo to zle. Na noclego zatrzymujemy sie w ruinach rozwalonej wiaty i spimy w namiocie.

Teren gorzysty. Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Wystarczy spojrzec na mape Chin by stwierdzic ze dominuja rozne odcienie czerwieni. Wjezdzamy tez na droge 209, ktora ma nas prowadzic na polnoc. Nazwy miejscowosci na ogol sa po chinsku. Czasem zatrzymujemy sie przed znakiem i uczymy sie szczegolow danego "krzaczka". Sprawdzamy na naszej mapie aby sie upewnic. Po za tym kamienne slupki przydrozne nr drogi maja napisany arabskimi cyframi oraz kolejny km drogi. To dla nas duze ulatwienie. Czasem zatrzykmujemy sie przy sklepach by uzupelnic zapas zywnosci. Czest robi sie zbiegowisko. Tu chyba nie widzieli bialych. Dotykaja nas, chca robic sobie z nami zdjecia. Mowia do nas i nie potrafia zrozumiec ze my ich nie rozumiemy. Co najfajniejsze to niekiedy w takich sytuacjach pisza nam tekst "krzaczkami" na kartce w nadzie ze potrafimy czytac. Dziwne bo anteny satelitarne sa niemal wszedzie a chyba kazyd posiada telefon komorkowy. Przejzdzajac kilka masywow i dolin rzecznych na noc zatrzymujemy sie przy "szklarniach" z jakimis grzybami. Tu rozbijamy namiot. Mamy okazje zobaczyc w jakich warunkach pracjuja i zyja. Jezeli ktos narzeka na Europe nie przyjedzie do Chin. W nocy burza.












































  Pochmurny, nieprzyjemy dzien.  Profile tasy lagodnieja. Otaczajacy jednak nas teren jest przygnebiajacy. W mokrej mgle wylaniaja sie koszmarne budowle "fabryk", niedokonczone budynki, rozkopany teren, walajace sie smieci. Chcialo by sie przebudzic z koszmaru ale to rzeczywistosc. Pogoda dostosowuje sie znakomicie do tego otoczenia. Posilki juz jemy w przydroznych knajpkach urozmaicajac coraz bardziej menu. Wychodzi jakie 2 - 5 zl. W Hueitongu zatrzymuje nas policyjny patrol. Od razu robi sie wokol nas duze zbiegowisko ciekawskich. Policja kaze nam wracac do miasta. 3 km podjazdu musimy zjechac spowrotem. Czujemy sie niepwnie bo nie potrafimy sie w zaden sposob dogadac. Jeden z policjantow na kartce po angielsku napisal "What's country are you". Damian udzielil pisemnie stosownej odpowiedzi. Zatrzymujemy sie przy biurze bezpieczenstwa (tak informowal dodatkowy angielski napis). Cos do nas mowia po czym kaza jecha znowu za nimi. Pytamy o droge do Hueiha (tam byl nasz kolejny cel). Caly czas jadac za radiowozem docieramy do granic miasta. Policja wskazuje nam droge i zegna sie z nami. Nie wiemy wogole o co w tym wszystkim chodzilo. Od teraz czujemy sie niepewnie.

Mglisty dzien dobiegal konca i w pierwszej napotkanej wsi pytamy o mozliwosc rzobicia namiotu. Gosc wskazal miejsc obok drogi. Gdy juz mamy rozbity namiot nadjezdza "przypadkowy" patrol policji. Od razu skads zlatujua sie ludzie. Wielka sensacja we wsi. Jedno co umial chyba po angielsku to "go". Drugi cywili z radiowozu od razu robi nam zdjecia. Blyskawicznie likwidujemy obozowisko. Zapadaly ciemnosci. Damian jedzie z czolowka na glowie a Krzysiek z tylu z czerwonym pulsujacym swiatlem. Radiowoz na awaryjnych za nami. Jechali za nami moze 15 km do nastepnego miasteczka. Przy kojejnym komisariacie sie zatrzymujemy. Pytamy policje o hotel. To im wystarcza. W odpowiedzi slysze "eleven" i wskazanie reki zgodne z kierunkiem naszej jazdy. Juz bez "opieki" ruszamy w mglista, czarna dal. Wktrotce jednak nasza droge oswietlaja blyskawicze zblizajacej sie burzy. Niebawem tez leje. Teren wkolo w zaden sposob nie nadawal sie na biwak. Zalane pola ryzowe, smieci, fetor. Gdy juz bylismy pelni czarnych mysli przedziwnym zbiegiem okolicznosci ukazuje sie jakis sklepik gdzie mlody Chinczyk wlasnie go zamykal. Bylo tu jednak zadaszenie i beton. Pozwala nam spac przed sklepem. Na szczescie juz nie nepokojeni przez nikogo doczekalismy switu.

Rano zegnamy sie z sympatynym chinskim malzenstwem obserwujac jeszcze jak gospodarz na bambusowym dragu niosl 2 duze wiadra wody z studni oddalonej o jakies 200 m. Nada pusta droga smigamy w strone Jishou. Niebawem tez zaczyna lac. Znow te brzydkie miasta i dziurawa droga. Jak oni to wszystko buduja. Widzimy jak kobiety boso na bambusowych dragach nosza po 2 wiadra zaprawy murarskiej  Nie wiem czy dali bysmy rady cos takiego unies. Kobiety muruja, pracuja na budowach, opiekuja sie dziecmi. Jedyna analogia jaka sie nasuwa to praca mrowek. Prymitywne metody pracy, bambusowe rusztowania, obrabianie pol za pomoca wolow. Z drugiej strony wspaniale autostrady, niesamowite budowle. My jednak jestesmy przybici ta atmosfera w przenosni i dolownie. Na noc zatrzymujemy sie w hotelu (30 zl) bo juz nie bylo innego wyjscia. Troche przychodzimy do siebie.
Nastepny szary, ddzysty ranek. Wkotce leje. Droga 209 na mapach zaznaczona jako glowna jak do tej pory posiadala nie zla nawierzchnie. Przy okazji warto podkreslic ze kierowcy jezdza tu wolniej a rowerzystow wyprzedzaja z duza rezerwa. Czasem zdarza sie ze droga nie posiada nawierzchni. Dziury, kamienie, bloto. Docieramy do Huihua. Kolejne okropne miasto. Mozna rzec potworne. Znow rozkoane, bez ladu, szare. Tu zjadamy jednak chyba pierwszy dobry "obiad" skladajacy sie glownie z ryzu. Bierzemy tez gotowy ryz ze soba. Szukajac czasem wyjazdu z miasta kierujemy sie ciagle na N. Wkrotce tez wjezdzamy w typowy teren gorski. Nasza 209 nagle skreca. Nie jestesmy jednak pewni czy podazamy wlasciwa droga. Bo nie bylo wogole nawierzchni. Taki szlak off-roadowy. Auta malo. Jednak po moze 8 km meczarni nawierzachnia sie poprawia z slupek z napisem "209" utwierdza na w pewnosci. Jedziemy ladna dolina, tylko nieliczne stare wioski. Ruch calkowicie zamarl. Raz na godzine cos nas mija. Wieczorem zatrzymujemy sie w domu "na rzece". Spimy w pomieszczeniu gospodarczym poczestowani przez Chinczykow ryzem i przyprawami. Naresze moglismy odespac spokojnie poprzednie trudy.

Czy w Chinach swieci slonce? W mrzawce pokonujemy kolejne kilometry na polnoc. W drugiej czesci dnia sie rozjasnia. Fatalna droga. Mamy problemy z wybraniem pieniedzy bo nie ma banku a jak byl to nie akceptowal karty. Udaje sie ta sztuak w Baoing. Kilkanasie km za miastem spimy w domu w lozku. Chinczycy zaprosili nas na kolacje. Cieply prysznic znakomicie nas nastawil do Chin.

Naresze slonce. Kolejny dzien przemierzamy wapienne gory prowinji Hunan. Niektore masywy moga miec z 1000 m miazszosci. Watpimy by tknela je stopa grotolaza. Czasem jakies jaskinie czernieja w bialych scianach. Od Jishou do Baoing teren jest typowo krasow. Jest tuz jednak duzo kamieniolomow i cementowni. A rzeki zanieczyszone. Droga tez przebija sie przez kilka tuneli co czasem dla nas jest stresem. W jednym z miasteczke Krzysiek wywraca sie na sliskiej jezdni ale bez wiekszych kosekwencji. Ciekawy zdarzeniem bylo tez zatzymanie nas przez 2 dziewczyny ktore wysiadly ze swojego pojazdu by zrobic sobie z nami zdjecie. Na koniec dnia zaliczamy solidny podjazd. Na przeleczy na jedny z starych tarasow rozbijamy namiot i spedzamy spokojna noc.

Kontynujac dalsza jazde to w gore to dol zblizamy sie do Enshi. Tereny nadal z przewaga wapienia. Tego tez dnia bardzo niebezpieczne zdarzenie. Stalismy obaj na poboczu drogi gdy nagle samochod przejach tak blisko ze urwal Krzyskowi sakwe. Facet zatrzymal sie zaraz przyszedl upewnic sie co sie stalo. Na szczescie obeszlo sie tylko na strachu. Gosc skladal rece jak do modlitwy i sie klanial. Byl przerazony nie bardziej niz my. Dalo nam to jednak sporo do myslenia. Kilka cm wiecej i wolimy nie myslec. Na noc znow znajdujemy miejsce w lozysku wyschnietego strumienia przez nikogo niewidocznie.

Pogda troche lepsza. Docieramy do Enshi. Stad piszemy te slowa.

Enshi 29 03 2013






















 

Na polnoc od Jangcy, 1.04. – 6.04.2013


Zostawiamy powoli za soba doline Jangcy z jej metnymi wodami i chaotyczna zabudowa miast. Zostawiamy powoli gdyz droga z doliny piela sie setkami zakretow w kolejny gorski masyw. Blade slonce, blada mgielka i szarawy krajobraz. Jadac kilka godzin w gore ciagle widzimy doline Jangcy.
Troche to frustruje ale co zrobic. Najblizszym celem jest Wuxi do ktorego wg naszej mapy ma byc 29 km. Faktycznie jest niemal 100. Mapa, ktora posiadalismy (skala 1:2 000 000) musi byc niezbyt dokladana ale odleglosci mogli podac solidniej. 4 razy przeklamanie bylo na nasza niekorzysc a 1 raz na nasza korzysc. Przklamania te siegaja jednak wiecej jak 100% wiec burzy to czasem nasze kalkulacje i plany. W jednej z wiosek w poblizu chatki dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu, tuz obok kilku grobowcow. Jak Krzysiek tlumaczyl gospodarzowi o co nam chodzi (polozyl sie na trawie) to gosc polozyl sie obok niego. Jak rozbilismy namiot to przychodzi nas ogladac kilkanascie osob z pobliskich chat. Patrza na namiot, jak jemy, jakie mamy rowery. Wszyscy zwyczajowo charkaja i pluja. To akurat jest pikus w porownaniu z "dogadaniem" sie. Denerwuje nas ze jak widza iz nie potrafimy ich zrozumiec to pisza to "krzaczkami" na kartce i daja nam do czytania. Liczby na palcach podaja w inny sposob niz my. Widzac ze ich nie rozumiemy dalej mowia do nas ale glosniej. Co by jednak nie powiedziec sa z reguly bardzo uczynni, goscinni ponad miare. Tak wiec noc uplywa spokojnie choc pozniej padal deszcz.

















Ranek mokry. Dalej setkami zakretow, podjazdow, zjazdow docieramy do duzego Wuxi. Tu zatrzymuje nas patrol policji (mowia dobrze po angielsku) w celu sprawdzenia naszych wiz. Z tego miasta wjezdzamy do klejnego wawozu o stromych wapiennych scianach pelnych jaskin a nizej wykutych sztolni, ktorego dnem plynela rzeka. W jednej z takich opuszczonych sztolni zostajemy na noc.



Kolejny dzien i kolejny podjazd. Juz policjanci w Wuxi ostrzegali nas przed poteznym podjazdem. Gdy na rozstaju drog (nazwy miast uczylismy sie z mapy zapamietujac szczegoly poszczegolnych "krzaczkow") zatrzymalismy sie do wytyczynia dalszego kierunku nagle podjezdza facet truckiem i zapraszajacym gestem pokazuje na pusta pake. Jedzie na druga strone przeleczy zgodnie z naszym kierunkiem. Dlugo nie myslimy. Wkrotce tez siedzimy w szoferce dziekujac opatrznosci za takie zrzadzenie losu. 25 km non stop stromo w gore. Przez goscia zaoszczedzilismy co najmniej pol dnia podjazdu. Na przeleczy Chinczyk prowadzi nas do miejsca gdzie rzekomo znajdowal sie srodek historycznego panstwa chinskiego. Zjezdzamy razem do Zhemping. To juz prowincja Shanxi. Z tego miasta juz na rowerach za rada naszego "zbawiciela" jedziemy inna droga do Pingli. Okazalo sie to dobrym posunieciem. Noc spedzamy w "hoteliku" (13 zl) gdyz nie bylo innej mozliwosci noclegu. Tak wogole to przynajmniej w tej czesci Chin jest bardzo trudno znalezc miejsce na biwak. Wszedzie znajduja sie albo tarasy albo zabudowania. Trzeba wiec biwakowac w poblizu domow a w miastach zostaja tylko "hotele". Na szczescie sa tanie.



Dalsza droga najpierw w gore a potem przez prawie 30 km bardziej lub mniej w dol sprowadza nas do Pingli. Stad na zachod znow przez monotonny teren w szerokiej dolinie. W dodatku sie rozpadalo. W jednej z malych miescowosci rozbijamy namiot przy domu gdzie byly same dziewczyny. Na szczescie w szkole maja angielski wiec jakos sie dogadujemy. Cala noc leje.



Dalej leje. Dziewczyny zapraszaja nas na chinskie sniadanie skladajace sie z ryzu z dodatkami. Bylo to akurat dobre. Ciagle w deszczu osiagamy Ankang. Droga na zachod to ciagle wieksze lub mniejsze miejscowosci. Po 108 km zatrzymujemy sie za Hanyin w malym miasteczku gdzie u fryzjera znajduje sie pokoj goscinny. Doprowadza nas tu dziewczyna, ktora jak sie okazalo byla w miejscowej szkole nauczycielka angielskiego. Co za traf. Pomaga nam wszystko zalatwic. Za 15 zl na leba mamy strzyzenie, golenie, mycie wolsow i nocleg. Siedzac juz przy kolacji nagle do naszego pokoju zapukala policja. Sprawdzaja paszporty i wizy. Kaza nam jechac z nimi na komisariat. Radiowozem wiec dojezdzamy na szczescie nie dalego do budynku policji. Oczywiscie w zaden sposob nie mozemy ich zrozumiec. Z pomoca przychodzi owa "Angielka". Tlumaczy nam ze to rutynowe postepowanie. Po dokladnych ogledzinach naszych dokumetow, otrzymujemy je spowrotem i mozemy spokojnie odejsc i wroci do naszej kolacji.

Robimy tu dzien restu wiec stad pisze te slowa. 


















Do Xi'an i dalej 

7 - 11 04 2013

Po drugim noclegu w "hotelu fryzjerskim" ruszamy w dalsza droge tym razem przy niesmialo swiecacym sloncu. Za Siquan droga skreca raptownie na N-E w wysokie pasmo gorskie. Znow sie wznosimy coraz wyzej. Teren jednak jest troche dzikszy. Obszar wciaz krasowy. Widzimy kilka duzych otowrow jaskin. Potem przewazaja skaly krystaliczne. Mniej ingerencji czlowieka w srodowisko. Nawet w miare czysta woda w rzece. Wioski z mniejsza iloscia smieci i jakos tak spokojnie. W jednej z wiosek pytamy o rozbicie namiotu. Udaje nam sie go rozbic na malym podworku w pobizu zagrody dla swin. Miejsce bylo bardzo spokojne i dobrze sie spalo.



W Chinach plusem wedrowania jest mozliwosc kupienia zywnosci (slaby wybor ale jest) w wszdeobylskich "sklepach" oraz 'barach" przydroznych. Oczywiscie w takiej UE bary te nie maly by racji bytu m. in. z powodu przepisow sanitarnych i innych glupot. Tu zawsze mozna kupic ryz lub zupe z makaronem w rozny sposob przyprawione. Po za tym jest zawsze duzy termos z goraca woda. Korzystamy przy zalewaniu kawy czy herbaty. Bardzo malo sami gotujemy chyba ze spimy na dziko. Ceny posilkow sa podobne do polskich w tych barach taniej (zupa ok. 2 zl, ryz z dodatkami 4 - 8 zl). Bardzie oplaca sie cos zjejsc w barze niz marnowac kase na gotowanie na benzynie. Nawet spiac w poblizu zabudowan w najgorszym wypadku
zawsze dostawalismy wrzatek. Tak bylo i tym razem. Po sniadaniu ruszamy w 25 km podjazdu. Teren ciekawy a na drodze w zasadzie ruch nie istnieje. Po kilku godzinach osiagamy przelecz na wys. 2300 m. Jest bardzo zimno. Ubieramy sie wiec stosownie do dlugiego zjazdu. Znow plus minus te 25 km w dol do drugiej doliny i historia sie powtarza. Po drodze jednak spimy za rzeka (trzeba bylo przejsc po rozlatujacym sie wiszacym moscie). Za duzym glazem rozbijamy namiot i jak zwykle odwiedzaja nas poblismy mieszkancy by zobaczyc bialych dziwakow. Jeden facet (chyba byl troche uposledzony) dlugo z nami "rozmawia". Widzac ze nie bardzo rozumiemy pisze nam "krzaczki" na kartce. Krzysiek pokazuje mu nasza ksiazeczke obrazkowa. To byl blad. Gosc kartka po kartce przeglada i zgaduje co jest na obrazku. Cieszy sie jak dziecko jak to potwierdzamy. Najbardziej nas jednak rozbawil gdy doszdl na strone z sprzetem do nurkowania. Pletwy skojarzyly mu sie z kopaczkami. Chwalil sie ze takim sprzetem pracuje. Gdy widzial wspinacza na skale pokazal na nas myslac ze wspinacz lezy na ziemi a my tez bedziemy lezec w namiocie. Gdy odszedl oddetchlismy z ulga. Odwiedzil nas jeszcze w pozno w nocy z latarka ale udawalismy ze spimy wiec odszedl.



Nastepny ranek i nastepny podjazd. Znow ok. 30 km ostro w gore. Moze pol dnia zajmuje podjazd przez najwyzsza przelecz gor Qin Ling (2700). Na przeleczy platy swiezego sniegu. Wieje lodowaty wiatr. Ubierajac niemal wszystkie ciuchy. Pedzimy w dol do dolin i wawozow osiagajac powoli kotline w ktorej lezy ogromne Xi'an. Ten odcinek drogi mozna zaliczyc do ciekawszych pod wzgledem roznorodnosci krajobrazu. Nie byl tak zdewastowany przez "industrializacje" jak inne czesci tego kraju. Im nizej tym cieplej. Wkrotce znow jedziemy w letnim ubiorze. Gory tez nagle znikaja za nami a my wjezdzamy w charakterystyczny do wielkich aglomeracji obszar zabudowy. Tu w tanim hoteliku spedzamy noc by nie wpakowac sie wieczorem w centrum.
















Po kalkulacjach i analizach naszych planow doszlismy wspolnie do wniosku, ze nie mamy duzych szans w ramach waznosci wiz dotrzec do granicy z Kazachstanem jadac gorskim terenem na rowerach. Musimy znow skorzystac z publicznej komunikacji. Dodatkowym powod to rozleglosc aglomeracji Xi'an. Cala kotlina jest zajeta przez roznego typu zabudowania, przemysl itp. Wydostac sie stad to tez strata czasu.

Na Jedwabnym Szlaku
11 - 13 04 2013
Tak wiec przygotwani mentalnie na dalsze wydarzenia osiagamy przed poludniem mury legendarnego Xi'an. To tu zaczynal sie lub konczyl Jedwabny Szlak wiodocy tysiacami kilometrow do Azji Srodkowej i dalekiej Europy. Setki lat zjezdzaly sie tu karawany z roznych stron Azji i nie tylko. Miasto mialo swoje lata swietnosci a istnieje juz tych lat 3000. Mury otaczajace miasto nadal stoja choc ich rola z obronnej zmienila sie w turystyczna. Jest tu kilka szacownych budowli ale to mozna poczytac lub wybrac sie na wycieczke zorganizowana. Spodziewalismy sie spotkac tu bialych ale nic z tego. Prawie miesiac nie widzielismy zadnego. My natomiast niczym amanci filmowi musimy sie co rusz fotografowac z roznymi ludzmi bo to okazja zrobic sobie zdjecie z tak odmiennym i egzotycznym czlowiekiem. Zwlaszcza dziewczyny chca miec pamiatki. Czasem jest to juz meczace.

Probowalismy kupic bilet kolejowy do Hami (to juz prowincja Xinyang). To co dzieje sie na stacji jakos mi trudno opisac (w skrocie jeden wielki harmider w wydaniu chinskim). Wszystko napisane po chinsku. Przypadkowo zaczepia nas facet z slaba znajomoscia angielskiego i widzac nasza nieporadnosc proponuje zalatwienie biletu na autobus. Byl to strzal w "10". Kupujemy bilet na nastepny dzien a popoludnie spedzamy na zwiedzaniu Xi'an. Duzym ciosem byla utrata 2 kluczowych map. Stracilismy je przy kupowaniu biletow. Noc spedzamy niestety znow w hotelu (35 zl).

Nasz przejazd z Xi'an do Hami to temat na dluzsze opowiadanie ale zamkniemy sie tylko w kilku zdaniach.

Tak wiec bojac sie czy nas nie oszukano udajemy sie o wyznaczonej godzinie (12.00) na dworzec skad rzekomo autobus mial odjechac o 16.30. 3 godziny wczesniej istotnie podstawiono maly autobus i bez wiekszych problemow (odkrecilismy tylko pedaly i wyjelismy kola) wstawilismy bagaz do luku. W autobusie siedzielismy 3 godziny (dzialala klima). Przed planowanym odjazdem doszlo do jakis przepychanek bo nie zgadzala sie liczba pasazerow. Jak spozniony ruszyl to w korku stalismy moze pol godziny a potem dojechalismy do wlasciwego dworca gdzie trzeba bylo przesiadz sie do wiekszego autobusu. To sie tez udalo. Po moze 2 godzinnym wyjezdzaniu z centrum na stacji benzynowej okazalo sie ze autobus jest zepsuty i trzeba bylo sie przesiadz znow do innego autobus. Potem juz jechalismy 28 godzin. Oczywiscie jako jedyni biali. Plucie i harkanie w autobusie na podloge to rzecz tak normalna jak oddychanie. Trzeba tylko troche uwazac by nie zostac przypadkowo trafionym. Taka jazda to
tez ciekawe przezycie. Co by nie powiedziec o Chinach autostrady maja swietne. Przejechalismy setki kilometrow w tunelach i wysokich wiaduktach. Bylismy pelni podziwu do tego co zrobili. To obecny Jedwabny Szlak. Step jest przeorany w roznych konfiguracjach. Tysiace slupow energetycznych, wiatrakow, masztow i innych budowli przemyslowych szpeca krajobraz. W koncu tez osiagamy wyzynny obszar z polnocy i z poludnia zamnkniety wysokimi gorami (ponad 5000 m i pokrytymi sniegiem). Dalsza droga wiedzie przez bardziej lub mniej rozlegly step. Wiele kilometrow jedziemy wzdluz pozostalosci wielkiego Chinskiego Muru.
Mijamy obronne bastiony. Zatrzymujac sie co kilka godzin na przerwy przejezdzamy cala prowincje Gansu i po ponad dobie juz w nocy docieramy do Hami. Wysiadamy po ciemku przy jakiejs stacji benzynowej i tu w ustronnym miejscu za jakimis gratami spimy pod golym niebem.

Do granicy zostalo 1300 km. W Hami znajdujemy tani "hotelik" i tu spedzimy 2 dni na przygotowaniu do dalszej drogi rowerami przez pustynie.











 

Jedwabny Szlak

14 – 27.04.2013

Od Hami posuwamy sie na zachod. Trudno z dostepem do internetu. Praktycznie to niemozliwe dla obcokrajowcow. Nie mozemy wyslac maili. Ostatnie 12 dni obfitowalo w wiele ciekawych i zmiennych zdarzen. Od upalow zwirowo-piaskowych pustyn po sniezyce wysokich plaskowyzow. W dodatku powazne usterki rowerow (peknieta felga i opona, zatarte pedaly), ktore zaburzyly nasze plany i kalkulacje. Szosa G217 przedarlismy przez przelecz dobrze ponad 3000 m do doliny rzeki Kas. W gornych partiach wszystko w sniegach. Teraz jestesmy
na drodze S315 i dolina rzeki jedziemy na zachod w strone granicy w Korgas (zostalo ok. 300 km). Nie mozemy sie zanadto spieszyc bo wizy kazachskie zaczynaja sie 8 maja.

Kilkanascie ostatnich dni obfitowalo w wiele zaskakujacych wydarzen, zmiennych sytuacji, steresow i niespodzianek. Przedzierajac sie wzdluz dawnego Jedwabnego Szlaku na zachod
nie sadzilismy ze czeka nas tyle "ciekawych" i ciekawyc zdarzen. Od upalow zwirowo-piasczystej pustyni do stepowych sniezyc na wysokich plaskowyzach i sniegow wysokich gor. Jak to nie pierwszy raz w tym kraju bywalo caly wahlarz skarjnych odczuc. Tu raczej trudno o jakas srednia. Komu sie chce poczytac wiecej to mniej wiecej tak to wygladalo:

Z Hami do Turphan (najwieksza depresja Chin -154 m.) probowalismy sie przedostac droga 312 wiodaca mniej wiecej rownolegle do autostrady G30. Zabralismy prowiantu na ok 3 dni i kilka litrow wody na glowe (brak tam miejscowosci). Za Hami zaczyna sie step przechodzacy w zwirowo -piasczysta pustynie.
























Po moze 37 km droga nagle konczy sie na autostradzie,

 gdzie rowerami nie wolno wjechach. Obok wiedzie jakas piaszczysta droga ktora probujemy sie przedrzec dalej na zachod. Kilkanascie kilometrow brniemy w piachach co chwila zsiadajac i wsiadajac na rower. Droga jedna sie konczy, inna zaczyna. Wszystkie koncza sie nagle przy jakis zwirowiskach, slupach energetycznych lub prowadza do nikad. Motamy sie w tym pustkowiu (w srodku byla autostrada ale dla nas niedostepna).  Przeciez przed nami co najmniej 300
km takich falszywych drog. Upal sie nasilal. Na polnocy widzimy jakies jezioro, ktore przeciez nie istnialo na zadnej mapie. To zwykla fotomorgana. Po ilus tam probach i nadziejach ze moze ta akurat sciezka wyprowadzi nas dalej na zachod przychodzimy po rozum do glowy. Musimy jechac alternatywna droga S305 wiodaca polnocna strona wysokich na ponad 4000 m gor. Tam nie ma ograniczen dla rowerzystow. Z ciezkim sercem wracamy do Hami. Niemal 100 km na daremno. Opuszczamy wiec definitywnie Hami kierujac sie na polnoc na S305. Droga
ciagle sie wznosi w strone osniezonych gor. 20 km na N od Hami na pustkowiu nieopodal drogi stala stara, gliniana warownia strzegaca niegdys tego strategicznego traktu.
Jedziemy ja zobaczyc. Byly tu 2 wojskowe namioty i kilku pracownikow renowujacych obiekt. Mozemy sie tu zatrzymac na nocleg. Daja nam dobry posilek i wode.
Nastepeny dzien to niemal nieprzerwany podjazd. 60 km ciagle w gore, nie stromo ale w gore. Droga skalistym wawozem przelamuje sie przez skaliste (piaskowce) gory wzdluz bystrej rzeki. W drugiej czesci dnia osiagamy potezny stepowy plaskowyz ograniczony z polnocy i poludnia zasniezonymi gorami o znacznych wyskosciach. Jest coraz zimniej. Krzysiek stwierdza w swoim rowerze peknieta felge (tylnie kolo) Pojawia sie coraz wiecej jurt a miejscowi to glownie Ujgurzy. Choc nie znamy chinskiego to z sluchania mozna wywnioskowac ze mowia innym jezykiem niz mandarynski. W drugiej czesci dnia (to setny dzien naszej wedrowki) zjadmy obiad za 100 Y. Za malym miasteczkiem zatrzymujemy sie na nocleg w gospodarstiwie Ujgurow. Gospodarz zaprasza nas do spania w lozkach w pokoju. Po kilkunastu minutach gdy wymienialismy lancuchy zjawia sie nagle policja i nakazuja nam powrot do "miasteczka". Kontrola I zdjecia dokumentow, gdzies dzwonia. W koncu wskazuja nam miezle miejsce na rozbiecie namiotu obok stacji wyciagu krzeselkowego. Przynosza nam nawet jedzenie. Noc zimna. Rano odmeldowujemy sie na posterunku policji i ruszamy dalej na zachod. Step tu jeszcze zagospodarowany, czesto rozkopany, jakies gospodarstwa rolen, gliniane chatki, wielu konnych pasterzy z stadami owiec, bydla lub nawet wielbadow. Po ok. 60 km docieramy do miasteczka na stepie gdzie w tanim hoteliku zalatwiamy nocleg. W miejscowej internet cafe odmawiaja nam dostepu do neta. Zaopatrujemy sie w zywnosc.




























Tak na marginesie to biwakowanie jest tu dla nas monsturalnym problemem. Miejscowi widocznie nie moga przyjmowac obcych. Jest tez chyba zakaz uzywania neta przez obcych. W hotelach mozna spac ale tylko w tych wyznaczonych. Ciezko nam to wszystko zrozumiec wiec caly czas mamy jakies obawy. Biwakowanie na dziko wchodzi w gre tylko jak nikt nie widzi. Ale jak to zrobic na stepie gdzie widac na dziesiatki kilometrow lub przy polach gdzie ciagle ktos chodzi, pracuje, mieszka. U ludzi rowniez trudno. To wszystko jest dla nas duzym obciazeniem psychicznym. Czujemy sie ciagle obserwowani, sledzeni. Ale coz mozna zrobic, jakos musimy tu przetrwac. Po za tym nocleg w tanim hotelu pozwala na wziecie cieplego prysznicu, upranie rzeczy i spokojniejszego wypoczynku. Jestesmy wiec czasem wrecz skazani na takie noclegi.
Dzien zapowiadal sie pochmurny. Nastepne "miasto" znajdowalo sie ponad 85 km dalej. Na tym odcinku nie bylo nic oprocz drogi i otwartego stepu. Bezmiar przestrzeni, szare, grozne niebo, sporadyczny ruch troche detrymujaco wplywalo na nasze nastroje. Lykamy jednak kolejne kilometry pustki by jak najszybciej przebyc ta biala plame na mapie. Po 3 godzinach stalo sie najgorsze czego mozna sie bylo spodziewac na stepie. Najpierw deszcz. Potem silny boczno-przedni wiatr i sniezyca. Zakutani w niemal wszystkie nasze ubrania walczymy z przeciwnosciami jak tylko idzie. Rece mamy zmarzniete ze nawet zrobienie zdjecia nie za bardzo wchodzi w gre. Sniezna kurpa sypala niemal poziomo a silny wiatr potegowal uczucie zimna. Nasze stopy wkrotce oklejala sie skorupami lodu. Przed nami jeszcze dobre 50 km niczego. Nie ma sie gdzie schronic. Jedyna stara warownia zostala dalego za nami. Jak okiem siegnac tylko pustka. Nagle Krzysiek stwierdza rozwalona juz bardziej felge. Schodzimy z rowerow. Dalej jechac nie mozna bo za chwile strzeli felga razem z detka. Najblizszym miejscem gdzie mozna kupic felge jest oddalone o ponad 400 km Urmuczi. Sytuacja beznadziejna. Ale to co dalej nastapilo jest happy endem jak z cudownej bajki. Widzac co sie dzieje Damian zatrzymuje nadjezdzajacego (o dziowo, samochody jezdza tu nader rzadko) traka. Musimy przedostac sie do jakiegos miasteczka gdzie autobusem musimy dotrzec do Urumczi. Co sie okazuje. Faceci jada (bylo ich 3) do Urumczi. Pakujemy sie jak 2 bryly lodu do cieplej szoferki a rowery laduja na pace. Co za szczescie.
Jadac juz dalej trakiem obserwujemy niemal bezludny, smagany wiatrami nawilzatny sniegiem to deszczem teren. Na poludniu nadal wyskie i osniezone gory. Szczyty na ktore zapewne nikt nie wchodzil, doliny ktore bez wartosci dla dzialalnosci ludzkiej nikt nie odwiedzal. Brr. Po drodze zatrzymujemy sie kilka razy w tym 2 razy na posilek. Pozno w nocy dojezdzamy do Changi (to takie przedmiescia Urumczi). Za rada naszych wybawicieli zostajemy w wypasionym hotelu, gdzie ceny byly rownie ostraszajace co pogoda na plaskowyzu. Facet
jednak zalatwia nam tam nocleg w zupelnie przystepnej cenie (35 zl). Trudno sie dogadac wiec czasem jest wiele niedomowien. Jutro trzeba naprawic rower.
Nastepny dzien i nastepne niedpodzianki. Facet ktory nas przywiozl (dorzucilismy sie do paliwa) przychodzi rano do nas i kaze jechac do sklepu rowerowego. Niespodziewanie po okolo 3 godzinach Krzysiek ma przeplecione kolo z dobra felga a Damian wymienil pedaly, ktore sie zacieraly. Zegnamy sie juz definitywnie z naszym dobroczynca (niestety nie wiemy jak sie nazywal, chinskie imiona sa dla nas nie do wymowienia) i na wlasna reke pragniemy znalezc tanszy jeszcze hotel. Pomoc oferuje mila dziewczyna, ktora pracowala w sklepie rowerowym. Bierze swoj rower, my podozamy za nia mknac przez ruchliwe ulice miasta z ignoraancja wszelkich przepisow. 10 km i nie mozna znalezc konkretnego hotelu. Wkrotce dolacza przyjaciel tej dziewczyny. Koniec koncow znajduja jakis drogi hotel. Krzysiek idziewybrac do banku pieniadze. Na domiar zlego wciaglo mu karte Visa a urzednik nie chcial jej wydac bez podania numeru karty, ktorego Krzysiek nie potrafil znalezc. W koncu jednak (tez dzieki tej Chince) udalo sie odzyskac karte a my hotel mielismy za darmo. Nie wiemy dlaczego ale dzieczyna powiedziala, ze nic nie placimy (mowila nawet dobrze po angielsku). Bylismy im bardzo wdzieczni za tak nieoceniona pomoc. Wkrotece sie zegnamy.


































Nareszcie slonce na niebie. Z ugla opuszczamy aglomeracje Urumczi kierujac sie na zachod. Wktrotce tez nienaganna nawierzchnia G312 nagle sie konczy, dalej trwa budowa drogi. Znow w pyle jedziemy budowana droga do miejsca gdzie dalej sie nie dalo. Robotnicy kieruja nas na wlasciwy kierunek jakas boczna droga. Przez Jinghzi przedzieramy sie ciagle w kurzu. Potem lepiej. Przed Manas zacieraja sie "nowe" pedaly w rowerze u Damiana. Zmieniamy je na stare. Troche dalej kolejna opona Shwalbe Maraton w rowerze Damiana peka na bocznym kordzie. Zmienamy ja na zapasowa brazylijska. W Manas kwaterujemy sie w podrzednym hotelu. Przypadkowo spotykamy w miescie Kazacha, ktory dobrze mowil po rosyjsku wiec bez problemu zalatwiamy sklep rowerowy (kupujemy opone) a takze internet (nam odmowili ale Kazach zalogowal sie sowja karta i moglismy wyslac poczte). Caly dzien spedzamy w Manas i dopiero nazajutrz ruszamy dalej.
Dosc monotonna droga S115 docieramy do Dushanzi. Najpierw obok jakichs hut wsrod nieciekawych budowli dojezdzamy do szerokiej drogi a nia do zupelnie innego niz otoczenie miasta Dushanshi. Miasto jest piekne, nowoczesne i czyste. Mlody czlowiek zaprowadza nas do taniego hotelu ale tu nas nie przyjma (obcokrajowcy). Pokazuje tez warsztat gdzie Damian od reki wymienia pedaly. Poprzednie wytrzymaly zaledwie 200 km).
Wkrotce tez znajduje nas policja. Znowu na komisariat. Skrupulatna kontrola dokumentow. Dokladnie musimy tlumaczyc w jaki sposob przemierzamy Chiny i gdzie chcemy jeszcze jechac. Autostrada nie mozna wiec musimy znowu przedrzec sie przez gory droga 217. Potem ida nam pokazac hotel w ktorym mozemy spac. W asyscie kilku funkcjonariuszy podchodzimy pod wypasiony hotel gdzie jednak cen nie mozemy zaakceptowac. Gdzies dzownia, daja nam telefon w ktorym po angielsku slyszymy od babki zejezeli chcemy tanszy hotel to musimy jechac do innego miasta. Coz. Policja nas wypuszcza a my pospiesznie robiac tylko niezbedne zakupy opuszczamy piekne Dushanzi kierujac sie na poludnie.
Za miastem od razu zaczyna sie szeroki step z majaczacymi na poludniu wysokimi i bialymi gorami. Moze po 5 km zatrzymujemy sie przy 2 jurtach. Mieszkajacy (czy tez bardziej pracujacy) tu Kazachowie przydzielaja nam jedna jurte w ktorej spedzamy wygodnie noc.
Pogodny ranek zacheca do wysilku. Dziekujac gospodarzom za bezcenna goscinnosc ruszamy w droge. Kazachowie odradzaja nam ten kierujac pokazujac na migi ze droga jakoby jest nieprzejezdna. Nie mamy jednak wyjscia. Musimy sprobowac. Spotykamy tez 3 miejscowych bikerow podazajacych w naszym kierunku (daja nam snikersy). Zostawiamy ich wkrotce z tylu jadac naszym tempem. Potem mijamy jakies "pielgrzymki" glownie mlodzierzy podazajacej pieszo do oddalonego o 25 km "miasteczka". Dziewczyny znowu robia sobie z nami zdjecia. W "miasteczku" nie ma ani jednego sklepu. Znow "mowia" nam aby dalej nie jechac bo droga zablokowana. Nie mozna jednak zrozumiec co blokuje droge. Tylko wymowne krzyzowanie palca i dloni. Jedziemy dalej. Auta jezdza tu bardzo rzadko, jak juz to ciezarowki do pobliskiego kamieniolomu. Windujemy sie wysoko serpentynami. Droga w wielu miejscach zasypana opadajacymi ze stromych zboczy kamieniami. Z dosc wysokiej przeleczy ostry zjazd do nastepnej doliny gdzie zatrzymuje nas szlaban i posterunek policji. Tu jemy drogi posilek a funkcjonariusz zezwala jechac nam dalej twierdzac ze droga OK. Tu tez jeszczer raz spotykamy owych bikerow. Jechali jednak tylko do kamienia z chinskimi znakami a zawracali.

















My jedziemy dalej na poludnie. Tu ruch w zasadzie nie istnieje. Droga w wielu miejscach mocno uszkodzona. Prowadzi skalnym wawozem po wykutej polce w skalnej scianie. W dole w kanionie rwie jakas rzeka. Musimy sie strsowac jadac pod skalnymi scianami wiszacymi nad naszymi  glowami. Na drodze pelno obsunietych fragmentow skal. Ciagle w gor i w gore. Wawoz jest bardzo piekny, wcisniety w niebosiezne gory, ktorych szczyty pokryte sa bialymi czapami. Mija nas kilka dzipow. Jeden kierowca sie zatrzymuje tlumaczac na migi bysmy

wracali bo nie przejdziemy. Nie mamy jednak nic do stracenia, dla nas inna droga nie istniala. Chcemy dojechac do owej przeszkody i naocznie sprawdzic czy nie da sie np. przenies rowerow. Pojawia sie coraz wiecej platow sniegu, przez ktore musimy przprowadzac rowery. Doprawdy bardzo piekny i intrygujacy trkt.
Juz u schylku dnia nagle wyprzedza nas rozklekotana bagozowka z materialami budowlanymi. Sadzilismy ze remontuja droge. Zatrzymali sie tuz przed nami. Oczywiscie zdjecia z bialymi to juz tu obyczajowy kanon. Twierdzili ze mozna przejechac na druga strone do Czarmy (miejscowosc w sasiedniej dolinie) ale my nie bylismy pewni czy dobrze rozumiemy. Nasza ciekawosc byla tak duza ze postanawiamy zabrac sie z nimi do gory i jak najszybciej zobaczyc gdzie droga sie skonczy. Jedzenia mielismy tylko na jeden posilek. Wrzucamy wiec sprzet na pake i malej szoferce sciskamy sie w 4 osoby. Doslownie po kilku kilometrach
stromych serpentyn zaczynaja sie sniegi. Droga na szerokosc 2 kol jest jako tako przejezdna. Potem juz po sniegu do tunelu za ktorym zaczynala sie druga dolina. Widok nas zaskakuje. Tu po prostu panuje zima. Wszystko wkolo tonie w bieli. Buksujac to po lodzie to po sniegu, jadac w snieznym wawozie tracimy wysokosc. Na szczescie im nizej tym sniegu mniej. Dziesiatkami serpentyn tracimy wysokosc uciekajac z krainy sniegui zimna. Niebawem wysiadamy bo droga sie konczy a bagazowaka skreca na jakas budowe. Od razu zjezdzamy do szerokiej trawiastej doliny gdzie w ostatnich poswiatach zachodu rozbijamy namiot. Uff. Bylismy zdrugiej strony a to oznaczalo mozliwosci jazdy dalej na zachod. Bylismy bardzo zmeczeni. 90 km niemal nieustatnnego podjazdu, niesamowite krajobrazy, wrazenia, napecie i niespodziewany transport przez przelecz troche nas wypompowaly zarowno fizycznie jak i psychicznie. Noc spedzamy spokojnie. Jest tu bardzo zimno.




















Sloneczny ranek, wspanialy krajobraz w bialo-zielone barwy. Wkolo nas buszowaly pieski ziemne (nie wiemy dokladnie jak zwierzaki sie nazywaja, przypominaly troche swistaki). Zjezdzamy do malutkiej Czarmy, osady skadajacej sie z kilku domow. Wszystko sie budzilo do zycia. W miejscowej knajpce zjadamy drogi posilek i robimy jeszcze drozsze zakupy zywnosci. Drozyzna w tym zapomnianym zakatku jest zrozumiala przeto jak najszyciej wskakujemy na

rowery i zaczynajaca sie tu droga S315 lagodnie zjezdzamy w dol.
Szeroka dolina rozdziela dwa potezne pasma gorskie, pokryte sniegami gory siegajace nawet 5000 m. Srodkiem doliny plynie rzeka Kas, toczac swe wody do Ile a ta do wciaz odleglego jeziora Balchasz w Kazachstanie. Jest tu naprawde pieknie. Mozna by rzec ze pierwszy raz w Chinach mozna fascynowac sie w miare nie skazonym krajobrazem. Mija nas wiecej tu konnych niz zmotoryzowanych. W malutkiej wiosce jemy chinska zupke a za wioska w lesie nad rzeka biwakujemy w ladnym miejscu.
Zostalo nam ok. 300 km do granicy wiec nie musimy sie zanadto spieszyc. Postanawiamy byc dluzej na "lonie natury". Po 30 km zatrzymujemy sie obok 2 jurt kazachskich jak sie pozniej okazalo. Rozbijamy namiot nad potokiem (w poblzu ludzie wyzucali smieci). Rodzina zaprasza nas na obiad a pozniej kolacje. Maz kobiety ktora pozwolila nam sie tam rozbic dobrze mowil po rosyjsku. Czesto jezdzil do Kazachstanu a zajmowal sie pszczelarstwem. Posilek jedlismy siedzac na dywanach przy niskim stoliku. Bardzo sympatyczni ludzie. W nocy leje.
Nastepny dzien to tylko 10 km do "miasteczko" Tambla. "Hotel" za 15Y (ok 7 zl) na leb byl okazja nie do pogardzenia. Kwaterujemy sie, robimy zakupy zywnosci i odpoczywamy. Chcemy tu zostac 2 dni.
Rano idac na zakupy zatrzymuje nas miejscowa policja. Znow idziemy na komisariat. Tym razem siedzimy tam 3 godziny. Sprawdzaja nasze dokumenty, fotografuja, dzwonia gdzies. Daja nam telefon gdzie kobieta po angielsku wypytuje o nasza droge, cele itp. Okazuje sie ze nie mozemy spac w byle jakim hoteu tylko w wyznaczonym przez wladze. Po przesuchaniu funkcjonariusze prowadza nas do lepszego hotelu gdzie sa tez drozsze noclegi (30 zl). Opiekuja sie nami. Najwazniejsze ze zaprowadzili nas do cafe internet gdzie mozemy cos napisac. Stad wlasznie piszemy te slowa.
 
 


Jedwabny Szlag c.d
Zachodni Xinjang (czyt. Sindziang) i dolina rzeki Kas to teren zamieszkaly glownie przez Kazachow. Oczywiscie zyja tu rowniez Ujgurzy i Chinczycy. Po ubiorach ludzi oraz wielu meczetach widac ze teren zdominowany jest przez wyznawcow islamu. Na wszystkich jednak wazniejszych budynkach powiewaja flagi chinskie aby nie bylo zadnych watpliwosci kto sprawuje tu wladze. My od kilku dni tkwimy w owej dolinie zamknietej od polnocy wysokimi pasmami gor Borhoro Shan a od poludnia poteznym pasmem Tien Shan (tu niektore szczyty siegaja 6000 m, oddalone bardziej na poludnie). W poblizu rzeki wierzcholki gor sa jednak
bardziej pologie i trawiaste a wszelkie wolne przestrzenie skrupulatnie wykorzystywane sa na pastwisko lub pod uprawe. Jak w poprzedniej relacji wspominalismy posuwamy sie bardzo wolno do granicy wiec mamy czas wtopic sie troche w tutejsze zycie. Bardzo ciekawe doswiadczenie. Reczymy ze takich atrakcji i widokow zadne biuro turystyczne nie zapewni. Co znaczy zyc codziennym zyciem w takiej zakurzonej (lub zabloconej w czasie deszczow) Tembli, byc w spolecznosci katolickiej w Mongosi, czy tez miec watpliwa przyjemnosc zwiedzania kolejnych napotkanych po drodze policyjnych komisariatow to wiemy chyba tylko my lub ci co podobne podroze podejmowali.
Kolejne dni wygladaly wiec nastepujaco:
28.04.2013
Leje od rana. Siedzimy dlugo w przydzielonym nam hotelowym pokoju. Tak sobie zartujac i nucac melodie z filmu "Stawka wieksza niz zycie" nagle slyszymy stukanie do drzwi. Jak wlasnie w tym scenariuszu nasi znajomi juz policjanci przyszli troskliwie zapytac co slychac i zrobic kolejna sesje zdjeciowa. Powoli dostajemy obsesji na tym tle. Po tej wizycie znow udajemy sie do internetcafe a potem odwiedzamy znajome juz sklepiki lub jadlodajnie. Juz wiemy gdzie co zjejsc, gdzie najlepiej ominac bloto, gdzie kupic najlepsze owoce. Wszyscy tez juz nas tam znaja. Patrzymy jak toczy sie tu codzienne zycie mieszkancow. Miejscowi sklepikarze siedza niemal caly dzien przy swoich towarach, w knajpkach serwuja niemal te same dania, ulice przemierzaja konni i piesi podazajac do swoich zajec, w ulicznych warsztatach wykonywane sa rozne naprawy. Wszystko na jednej drodze-ulicy scisnietej gorami. Atmosfere zapomnienia i oddalenia dopelnia deszczowa szaruga.
29.04.2013
Ranek nie zmienia sytuacji. Po zjedzeniu dobrych buleczek z nadzieniem "u muslima" idziemy pozegnac sie na komisariat. Nawet nie musimy wchodzic na pietro, czekali na dole. Chyba sie cieszyli pozbywajac sie obcych. My rowniez. Deszcz ciagle pada. Droga czesto rozkopana zamienia sie w wielu miejscach w gliniaste bajora. Wkrotce tez my i nasze rowery wygladaja adekwatnie do otaczajacej scenerii. Tym razem na buty zakladamy worki foliowe co chroni je od brudu i przmoczenia. Po drodze musimy objechac sztuczne jezioro. Znow serpentynami po trawiastych gorach. Objazd jest dlugi bo jezioro wypelnilo boczne doliny. Ciekawym incydentem byla "ucieczka" 2 koni przed nami. Nagle pasace sie gdzies z boku na trawie konie rzucily sie cwalem do ucieczki droga przed nami. Po kilkuset metrach jeden z nich upadl. Wygladalo to dosc groznie ale tez spowodowalo ze konie uciekly na trawe obok drogi. Cieszymy sie gdy wreszcie osiagamy wlasciwa droge 315. Na stacji benzynowej kupujemy zupki chinskie i gdy juz chcielismy je zalewac woda dziewczyny obslugujace stacje zapraszaja nas na obiad na zaplecze. Dobry ryz, mieso, ziemniaki. Ach... Chiny sa the best. Kilka kilometrow za stacja nastepna niespodzianka. Natrafiamy na pierwszy w Chinach kosciol katolicki. Oczywicie idziemy go zobaczyc. Akurat trafiamy tam na kilku parafian i ksiedza wykonujacych jakies prace przy kosciele. Krzysiek swoja obrazkowa ksiazeczka "rozmawia" z ksiedzem. Mamy zalatwiony nocleg w salce przy kosciele. Pomieszczenie schludne, co najwazniejsze sa lozka a ksiadz nie chce slyszec o zadnych spiworach i przygotowuje posciel. Wieczorem msza po chinsku. To bylo tez ciekawe. Na mszy okolo 16 osob. Ostani raz bylismy w kosciele w brazylijskiej Curytybie gdzies 3 miesiace temu.



















 


30.04.2013

Pochmurno a prognozy nie ciekawe. Father Sun (tak nazywali ksiedza, on przedstawil sie jako Jakobo) zaprasza po mszy na sniadanie (jedlismy zreszta u niego wszystkie posilki razem z ludzmi pracujacymi na rzecz parafii). Wsrod ludzi byla dziewczyna mowiaca niezle po angielsku. Przedstawila sie jako Dzentin (wymowa fonetyczna), lekarka z Yning. Zaprosila nas na caly dzien do swojego rodzinnego domu ok 3 km od kosciola. Autem razem z jej bratem jedziemy wiec na to ciekawe skad innatspotkanie. Poznajemy cala rodzine. Przybyli tu w latach wielkiego glodu z Gansu. Dzieki Dzentin mozemy dowiedziec sie wiecej o jej pracy, rodzinie, zyciu. Dlugo by mozna pisac. Kosciol zbudowali miejscowi parafianie wlasnym sumptem. Okazalo sie ze mlodzi ludzie nie maja problemow z znalezieniem pracy po studiach. Praca moze niezbyt dobrze platna ale sa zadowoleni. Potem jedziemy autem nad rzeke Kas, w ktorej utopil sie jej brat (pokazuje nam miejsce gdzie co roku ktos sie topi). Istotnie rwacy nurt na pewno jest tu niebezpieczny. Wieczorem odwoza nas "do domu". W kosciele msza.
1.05.2013
Pada dalej. Ksiadz Jakobo wymownym gestem snu nakazuje nam jeszcze zostac. Jak fajnie pospac troche duzej. W zasadzie caly dzien minal na odpoczynku i jedzeniu. Na nabozenstwie ludzie modla sie rozaniec na polspiewajaco. Przypomina to nucenie jekiejs mantry.
2.05.2013
Nareszcie niesmalo wychodzi slonce. Po seredecznym pozegnaniu ruszamy w dalsza droge do pobliskiej Nilki. Tu od razu dzieki pewnemu Kazachowi znajdujemy tani hostelik. Cena raczej adekawatna do standartu. Po podlodze biegaly karaluchy. Wlascicielka nie wiedziec czemu meldowala nas dopiero pozno w nocy. Noc nie byla spokojna, ciagle jakies gwary, stuki.
 


















3.05.2013

Bez sentementow opuszczamy nasza noclegownie ruszajac dalej na zachod. Dalej gory. Te dalsze pokryte platami sniegu, blizej porosle trawa. Male wioski lub pustkowia. Docieramy do miasteczka na drodze 218. Myslimy o hostelu w tym miescie. Krzysiek wpada na pomysl zapytania o ta mozliwosc w paszczy lawa. Policjant od raz wezwal posilki. Jedziemy za nimi na komisariat. Znow cala procedura skrupulatnego sprawdzania, skanowania, fotografowania dokumentow. Sprawdzania w komputerach, telefonowania. Trwa to jednak tym razem nie zbyt dlugo. "You can't sleep here. You must go to Yining!" Rzadko policjanci zanli tak angielski ale my cieszymy sie ze mozemy wskoczyc na rowery i rwac do Yning. Tu procedury z hotelami sie powtarzaja. W tanszych hotelach nam odmawiaja. Musi miec licencje na zagranicznych. Pewien Kazach mowiacy po rosyjsku pomaga nam dotrzec do takiego hotelu. Wygladal poczatkowo na bardzo drogi i taki tez byl cennik ale wkrotce okazalo sie ze nie ma tak zle. (35 zl/glowe w tym dostep do internetu). Nie mamy zreszta innego wyjscia. Mozemy nadrobic znow zaleglosci w sieci.
4.05.2013
Siedzimy dalej w Yning. Troche spacerujemy po miescie. Tu ogromna przewaga spolecznosci muzulmanskiej. Widac juz inne rysy twarzy. Mezczyzni ubrani w sowje charakterystyczne (bardziej dla Turcji) czapki. Kobiety na modle muzulmanska ale z gustem, czasem nawet dosc prowokacyjnie. Dziarscy dziadkowie czasem graja na jakis ludowych instrumentach. Wszystko to sprawia, ze czujemy sie bardziej jak w kraju innego rejonu. Nad wszystkim czuwa oczywiscie policja. Przechadzajac sie po bazarach dodatkowo mozna zobaczyc i poczuc a nawet skosztowac miejscowej kuchni. Bardzo dobre pierozki nadziewane miesem. Wiekszy wybor jedzenia niz na wschodzie.
 

Huraaaa!!!!!!!!! Opuscilismy Chiny.
Ostatne 3 dni to przjazd z Yining do Khorgas i pobyt w tych miastach. Niespelna 100 km zajmuje nam dzien. Na poludniu dalej potezne i osniezone Tien Shan a na polnocy szczyty siegajace 4000 rowniez pokryte sniegiem. Droga jest plaska i wiedzie szeroka plaszczyzna zamknieta wlasnie tymi dwoma pasmami. Miasteczek troche wiecj. W Khorgas w hotelu zatrzymujemy sie na 2 dni by tam poczekac do 8 maja gdyz w tym dniu zaczynaly nam sie wizy kazachskie. Samo Khorgas nawet nie zle sie prezentuje. Czuc tu juz atmosfere granicznego miasta. Wiele napisow rosyjskich. W pokoju mielismy neta wiec uzupelniamy zalegle sprawy. W nerwowosci oczekiwalismy na przekroczenie granicy z uwagi na te wszystkie numery z policja. Czort wie co oni tam na nas mieli. Przejscie graniczne otwierane jest tylko na kilka godzin dziennie. W swieta nieczynne. W kolejce kilkudziesieciu Kazachow (na ogol drobnych handlarzy) wrescie docieramy do wlasiciwych okienek. Nasze bagazy przeszly przez tunel do wykrywania niedozwolonych przedmiotow. Gdy po nerwowym wyczekiwaniu na analizowaniu danych z naszych paszportow przez granicznych funkcjonariuszy, stukania komputerowej klawiatury uslyszelismy trzask przybitych pieczatek w naszych paszportach poczulismy sie naprawde wolni.
Przed nami byl Kazachstan. 

Czas wiec na podsumowanie Chin.
Przejechalismy Chiny od Honkkongu do Khorgas. To prawie 6000 km. Z tego 3000 km rowerami a niemal drugie tyle innymi srodkami lokomocji. Bylo to podyktowane glownie charakterem drogi. Mianowicie w wielu miejscach droga 312 przecinajaca caly kraj wpada na autostrade na ktorej jazda rowerem jest tu niedozwolona (po za tym co to za jazda rowerem po autostradzie). Jadac drogami alternatywnymi musielibysmy nadrobic prawie 1800 km a i to z uwagi na lezace wysoko w gorach sniegi moglo nie byc mozliwe. Tak wiec odcinek Shenzhen - Guilin i Xi'an - Hami pokonalismy autobusem co na swoj sposob tez bylo interesujace. Raz jechalismy trakiem co bylo podyktowane powaznym defektem roweru (peknieta felga) a raz zabral nas przypadkowy kierowca tak sobie przez wysoka przelecz na granicy prowincji Chonging i Sanxi. Same drogi sa bardzo rozne. Liczba przejechanych kilometrow moze nie wiel mowic. Bo jak tu porownac kilometry smigane np. w Nowej Zelandii wrecz w idealnych warunkach do kilometrow chinskich. Czesto byly to drogi dobre ale zdecydowana wiekszosc wiodla przez tereny gorskie o duzych deniwelacjach. Wtedy nawet na zjazdach trudno odpoczac. W takich wlasnie miejscach czesto sa dziury lub zgola brak utwardzonej nawierzchni. Czesto sie zdarzalo ze idealna droga nagle zmieniala sie w szlak off-roadowy. Po deszczach brnelismy w blocie, w upale dusilismy sie kurzem. Wszystko to powodowac musialo ciagle korekcje naszych dosc ambitnych planow na realne sytuacje. W Chinach rowniez pierwszenstwa udziela sie pojazdom wiekszym. Kilka razy mielismy grozne sytuacje choc trzeba przyznac ze tez nigdzie (nawet w Polsce) nie czulismy sie tak bezpiecznie przy wyprzedzaniu przez inne pojazdy. Niemal zawsze zachowywali bardzo duzy dystans. Samochody jezdza znacznie wolniej niz w innych krajch. Przy wyprzedzaniu lub mijaniu maja chyba nakaz uzywania klaksonu. To akurat nam wiecej przeszkadzalo. Chiny to kraj potezny, wielkoscia rowny calej Europie. Zroznicowany geograficznie i etnicznie. Trudno wiec mowic o jednolitym krajobrazie. Niemal cala nasza droga wiodla przez tereny wyzynno-gorskie. Mimo ciekawego uksztaltowania terenu wszedzie niemal widac ingerencje czlowieka. Kazdy splachec ziemi w jakis sposob jest zagospodarowany. Tarasy uprawnych poletek zapewne sa praca setek pokolen ludzi. Obecnie doliny rzek grodzi sie tamami, wszedzie cos sie buduje. Kraj ten przypomina jeden wielki plac budowy. Czesto wyglada to fatalnie, brzydko a nawet potwornie. Bedac jeszcze w Chinach z obawy przed cenzura obawialismy sie pisac wiecj wiec teraz jeszcze kilka istotnych uwag. 

Postanowilismy nie fotografowac zadnych obiektow militarnych i przemyslowych by nie byc posadzonym o szpiegostwo. Jednak w okolicach Guilin widzielismy kolumne wojska, tysiace mlodych zolnierzy (nawet nie wiemy czy mieli 18 lat) maszerowalo z ciezkimi karabinami i sprzetem droga ktora jechalismy busem. Niektorzy z niach slaniali sie na nogach ze zmeczenia. Groznie to wygladalo. Widzielismy rowniez wypasione komitety partyjne kontrastujace z otaczajacymi potworkami z pustakow. Czesto smieci walajace sie na ulicach. Rowniez bylismy swiadkami aresztowania. Akcja rozgrywala sie na autostradzie. Policja zatrzymala busa. Wywlekli wszystkich na pobocze. Ludzie ci od razu klekali, schylali sie niemal do ziemi a rece od razu kladli na karku. Przy kazdym stal zaraz policjant trzymajac za fragment ubrania. Jednego dziadka wywlekli na lezaco u ulozyli na asfalcie. Nie byly to bynajmniej kadry do sensacyjnego filmu. Wszystko fotografowali. Nas samych kontrolowali 15 razy a zdjec nam i naszym paszportowm zrobiono setki. (Krzysiek prowadzil wszystkie statystyki bardzo skrupulatnie). Policja tu jest zreszta wszechobecna. Tu wszystkie blogi, fora, portale spolecznosciowe i serwisy muzyczne i filmowe sa zablokowane. Wracajac jeszcze do przygody w Tembli gdzie na posterunku policji spedzilismy 3 fatalne godziny. Tam czulismy sie co najmniej podejrzani. "Przypadkowo" posadzili nas przed telewizorem plazmowycm gdzie byla transmisja z jakiegos procesu. W przerwach pokazywali "skruszonych" przestepcow. Jakies materialy "dowodowe". Szczytem wszystkiego bylo jak na nasza prosbe pojscia do ubikacji poslali z nami policjantow. Ubikacje w Chinach to na ogol dziury w podlodze o wymiarach 25 na 60 cm. W dole mozna obserwowac fekalia. Akurat w tej policyjnej ubikacji poziom fekali znajdowal sie jakies 3 metry nizej. Od biedy szczupla osoba mogla by sie tam probowac przedostac w razie ucieczki. Ubikacje to tylko takie bosky bez drzwi. Jak sikalismy to gosc stal 2 metry za nami. A nuz sprobujemy uciekac. Tu juz czulismy sie nie jak podejrzani ale wrecz jak aresztowani. Na samym komisariacie nasze paszporty przeszly przez setki rak. Na niemiecki paszport Krzyska jeden z policjantow zareagowal slowem: "Hitler". Mozna by dlugo pisac na ten temat. Moze oni tylko spelniali swoje obowiazki a my wbijalismy sobie do glowy rozne teorie. Moze dla awansu przydalo by sie zlapac zachodnich szpiegow. Moze chca z nas zrobic wywrotowcow albo cholera jeszcze wie jakiego haka na nas maja. Wykonali setki telefonow. Po godzinnym "przesluchaniu" jeden z funkcjonariuszy po angielsku zapytal czy mowimy po chinsku. Mimo ze bylismy czysci jak przyslowiowe lzy to po takich przypadkach kazdemu w serce zaczna sie wdzierac watpliwosci a jak sie to mowi paragraf zawsze sie znajdzie. Spreparowanie zarzutow nie jest znow takie trudne. Dla tego wlasnie obiawialismy sie granicy.
Z innych rzeczy godnych podkreslenia to na pewno nie zbyt urozmaicone jedzenie. Dobre to ono jest w chinskich restauracjach w Eruopie lub Ameryce. Tu to glownie ryz lub makaron z roznymi pikantnymi do granic absurdu zielami. Mzulmanska kuchnia na zachodzie kraju byla juz lepsza. Brak chleba tez moze dobijac. Kilka rzeczy ktore kupilismy w sklepie musielismy wyrzucic bo dzem okazal sie sper pikantna przyprawa, cukier tez i jeszce bylo kilka innych przypadkow. To laczy sie z problemem komunikacji. Angielski jest znany glownie z pozdrowien "Hallo" lub "yes". Na kaze postawione pytanie angielskie Chinczyk odpowie "yes". Oni nawet na palcach inaczej licza ale to my opanowalismy i uzywalismy chinskiego sposobu liczenia na palcach. 

Dosc jednak tego narzekania. Teraz to co nam sie tu bardzo podobalo. Przede wszystkim otwartosc i goscinnosc ludzi. Mimo ze biedni setki razy wyciagali nam pomocna dlon. Zapraszali do siebie, czestowali jedzeniem choc sami wiele nie mieli. Moze nawet ryzykowali bo obcokrajowco przyjmowac nie moga nawet w prywatnych domach. Nie widzielismy tu rowniez zebrakow czy bezdomnych. Ludzie sa niezmiernie pracowici. To jest wrecz nie do pojecia. Gdzie by nie spojrzec zawsze ktos cos robi. Trudno dostrzec ludzi bezczynnych. Ludzie maja prace, zwlaszcza mlodzi. Po studiach sa rozchwytywani. Podziw budzic moze siec autostrad i wiele innej infrastruktury.
Trudno zrozumiec Chiny. Nie tylko linwistycznie. Aby jez poznac naprawde trzeba ruszyc na prowincje. Po Shenzhen czy Guillin mielismy tez inne pojecie. Trudno tu cokolwiek usreniac.
  
 




 
 

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen