Größere Kartenansicht
Argentyna
Andy, 14.02.2013
Po załatwieniu wszystkich spraw związanych z przedostaniem się do Chile mamy 3 dni czasu. Jeszcze raz podjeżdżamy te czterdzieści kilka km do góry do Villavicencio
na nasze urocze miejsce biwakowe. Tym razem bardziej czujemy w kościach ten podjazd.
Dość przypadkowo robimy sobie imprezę śledziową. Szczegoły może kiedyś.
Nazajutrz nasze bagaże zostawiamy u rangersow. Na lekko jedziemy zdobywać przełęcz Paramillo (3100). Droga do góry nie jest asfaltowa. Pnie się setkami zakrętów w stronę wysokich szczytów. Po kilku km jest oficjalny znak informujący o zamknięciu drogi i
niebezpieczeństwie. Jedziemy
jednak dalej.
Miejscami
są małe obrywy skał. Czasem mija nas
jakiś
samochód.
Wyżej to kraina wiatru.
Mamy szczęście
widzieć
szybujące
majestatycznie kondory. Dalej natrafiamy na stadka lam guanako. Góry porośnięte są ostrymi krzewami i kęmpami traw.
25 km podjazdu z Villvicencio (1800) na Paso Paramillo
(3100) zajmuje nam może z 4 godziny. Ostatnie
4 km podjazdu to fatalna miękka nawierzchnia.
Na przełęczy nagle ukazują się najwyższe szczyty Ameryki. Na przeciw Aconcagua (6925),
Mercedario (ponad 6800), Tupungato (ponad 6200). Jest tu kilka osób. Robimy sobie zdjęcia.
W dół zjeżdżamy tą samą drogą. Ten zjazd należał w naszym przypadku do najpiękniejszych w Ameryce. Smagani wiatrem, lawirując miedzy wiekszymi lub mniejszymi kamykami, pędzimy w dół do głębokiej z tej perspektywy doliny.
Villavicencio osiągamy szybko. Jeszcze jeden biwak w pobliżu rangersów. Robimy sobie tu pranie w warunkach polowych.
Zadowoleni z pełni wykorzystanego dnia możemy spokojnie spać.
Chile, 15 –
24.02.2013
W związku z zamkniętą drogą do Chile został nam jedynie przelot samolotem na drugą stronę Andów. Zabukowaliśmy najtanszy możliwy bilet i nie było odwrotu. Prowincja Mendoza zmobilizwała wojsko i chyba cały sprzęt aby tej ważnej drodze przywrócić drożność. Nadchodziły więc sprzeczne informacje.
W związku z zamkniętą drogą do Chile został nam jedynie przelot samolotem na drugą stronę Andów. Zabukowaliśmy najtanszy możliwy bilet i nie było odwrotu. Prowincja Mendoza zmobilizwała wojsko i chyba cały sprzęt aby tej ważnej drodze przywrócić drożność. Nadchodziły więc sprzeczne informacje.
Przelot nad Andami (tuż obok
Aconcagua) trwał zaledwie 30 minut. Ale i tak musieliśmy znów poskładać rowery,
przejść wszystkie procedury itp. W każdym razie w Santiago
byliśmy po południu.
Chile od razu robi na nas pozytywne wrażenie a
Santiago w szczególności. Na samym początku dobre ciacha (palce lizać) czego w całej Ameryce
od Kanady po Argentyne jak dotąd nie uświadczyliśmy. Lepszy
wybór jedzenia, zjadalny chleb, większa kultura
jazdy kierowców.
Ponieważ zbliżał się wieczór szukamy noclegu już w stolicy.
Dość przypadkowo lądujemy na darmowy nocleg przy
Sanktuarium św. Hurtado. Śpimy w sali ze sceną. Dajemy więc występy
artystyczne dla pustej widowni. Przecież najważniejsze, że aktorzy są zadowoleni.
Następny dzień to zakupy żywności.
Poruszamy się glówną awenidą Santiago. Miasto jest bardzo piękne. Szeroka
ulica a w środku skwer ze ścieżką rowerową, którą wydostajemy
się aż na wschodnie rubierze miasta. Tak więc w związku z
nieoczekiwanym przebiegiem zdarzen ustalamy nowy plan działania.
Pojedziemy w Andy, w Cordilera Central na wschód od
Santiago. Wyprzedzając tok wydarzeń:
udało nam się wejść na Cerro La Parva (4048), Falsa Parva (3888) oraz Cerro Manchon (3740).
Jak na Andy wysokości może niezbyt
imponujace, ale adekwatne do posiadanego ekwipunku (rowerowego), zasobów oraz
kondycji (mięśnie przywykłe do innego rodzaju wysiłku). Cerro
Plumo (5424) tzw. `latwy¨ pięciotysięcznik był w tym przypadku
poza naszym zasięgiem choć podjęliśmy próbę wejścia.
Ale po kolei.
Santiago leży na wysokości 800 - 900 m. Jadąc na wschód niemal ciągle się wznosimy. Z
potężnej doliny droga wznosi się dziesiątkami zakretów (curvy) w
górę. W ten dzień udało nam się dojechać do 15 curvy (zakręty są oznaczone
cyframi) i w pięknym miejscu na małej przełęczy z dala
od szosy biwakujemy.
Dalsza droga tylko w górę. Przy wejściu do Parku
Yerba Loca kupujemy mapę okolicy. Pniemy się w strone
wysokich gór. Droga dociera do narciarskich ośrodków Valle
Newado, El Colorado i La Parva. Dalej już są nie
przebyte Andy ze śnieżnymi czapami i lodowcami. Po drodze spotykamy wielu bikerów, ale jadących na
lekko. Rowery planujemy zostawić w La Parvie
i dalej ruszyć pieszo w góry. Była właśnie niedziela i La Parva (2800) wydawała się być wymarła. Hotele i
pensjonaty na głucho zamknięte. Po za tym niebo zasnute było chmurami
co potęgowało to wrażenie. Już wyobrażaliśmy sobie jak to będziemy rowery na kilka dni
maskować pod kamieniami, gdy w jednym z ostatnich budynków La Parvy
natrafiamy na otwarty dom i człowieka.
Okazał się nim Jorge. Poznaliśmy też jego żone.
Pytamy o możliwość zostawienia rowerów i rozbicia namiotu w pobliżu. Tak to się zaczęło. Dostaliśmy swój pokój z łazienką (dom posiadał apartamenty
do wynajęcia zimą, teraz Jorge troche go remontował). Ugoszczeni
tak jak starzy znajomi przygotowujemy się do wyjścia w góry. To było ciekawe
przedsięwzięcie. Jako że posiadaliśmy tylko małe plecaczki (góra 10 l), musieliśmy do nich
przytroczyć torby rowerowe by w nich zmieścić kalimat,
namiot, kuchenke, garki, jedzenie na 3 - 4 dni oraz cały ubiór. Posiadaliśmy tylko półbuty.
Nazajutrz wcześnie wyruszamy w nieznane nam góry ustaląc z Jorge
termin powrotu na środę, najpózniej
czwartek. Wychodzimy ponad tereny narciarskie z całą ich
infrastrukturą. Od Lago Pequenes wiedzie nikła ścieżka do doliny
Rio Cepo. Góry stają się potężne, mienią się orgią barw. Dolinę zamyka właśnie potężny z tej perspektywy Cerro Plumo (5424). Góra ta znana
jest też z tego, że na wysokości 5100 m znaleziono w 1954 r zmumifikowane ciało inkaskiego
chłopca z przed ponad 500 lat (tzw. Pirca del Inca). Piękna jak
dotad pogoda zaczyna się psuć. Gdzieś w 4 godziny
docieramy do tzw. Piedra Numerada. To skała w środku doliny,
gdzie miejscowi pasterze liczą bydło spędzane na zimę z gór. Tym razem
nie ma nikogo. Jesteśmy tu zupełnie sami.
Robimy sobie tu ciepły posiłek. Wieje i
pruszy śnieg.
Dalej poruszamy się w górę wydawąć by się mogło wymarłej doliny.
Wchodzimy w strefę chmur. Zdobywamy jednak wysokość starając się iść wolno,
wolniej niż możemy, by lepiej się aklimatyzować. Po minięciu
wielkiego wodospadu docieramy pod stromę ściany Cerro
Verde. Wydeptaną przez ludzi i muły ścieżka czasem
zanika czasem jest wyraźna. Pod koniec dnia osiągamy mały drewniany
schron Federacion (góra na 4 osoby) leżącego na
wysokości 4100 m. Jest pusty. W pobliżu jednak nie
ma wody. Strumień był wyschnięty i jedynie wodę można było uzyskać z płatów śniegu leżących opodal.
Znajdujemy tu też połamane raki samoroby. Brak wody dopinguje nas do podjęcia dalszej
wędrówki w górę. Zabieramy szczątki raków ze sobą i
podchodzimy jeszcze stromo do góry do
miejsca zwanego La Hoya (4300 m. n.p.m.). Jest to wypłaszenie
zamknięte dwoma bocznymi morenami tuż pod jeziorem
lodowca Iver. Z lodowca wypływa potok.
Jest tu zrobionych kilka kamiennych murków w celu ochrony
przed wiatrem. Tu też nie ma nikogo. Tymczasem
wiatr się wzmagał. Jego lodowate podmuchy utrudniały nam
rozbicie namiotu. Od razu też wskakujemy
w wszystkie posiadane ciuchy. Następnym
wyzwaniem było zagotowanie wody na naszej benzynowej kuchence. Zajmuje nam to godzinę. Ostry
wiatr co chwilę gasił palnik a my jak 2 sople lodu okrywamy go kalimatą ze
wszystkich stron. Osiągamy sukces i możemy wreszcie
od środka rozgrzać organizm. Wieczorem pruszy śnieg zamieniając się w twardą "krupę". Noc
jest mrozna i wietrzna. W dodatku dopada nas "puna". Tak się tu zwie
choroba wysokogórska (widocznie rezerwy czerwonych krwinek zostały wyczerpane
a organizm upominał się o więcej tlenu).
Bołą nas głowy, nie można spać. Jakoś przetrzymujemy do rana.
Poranek jest przepiękny. Biel gór całym swym
majestatem zapraszała do siebie. Promienie słonca muskały już lody u góry. Niebo było lazurowe.
Wiatr zupełnie ustał. My jednak czujemy się fatalnie.
Zgodnie z prawidłami aklimatyzacji schodzimy niżej. Do
Federacion na 4100. Tu jednak kielich goryczy zostaje przelany przez zwykłą zapalniczkę. Odmówiła zupełnie posłuszenstwa
przy próbie zapalenia palnika. Bez ciepłej strawy i
picia trudno mierzyć się z tak zimną górą. Zbyt dużo
improwizacji jak na tak odludny teren i dość wysoką górę. Zjadamy więc troche
konfleks z lodowatą wodą i schodzimy
całą doline w dół do Piedra Numerada (3315). Po drodze dołączył do nas jakiś
"wierny" pies i nie odstępował nas dosłownie o
krok. W doline spotykamy idącego do góry samotnego
Hiszpana a przy Piedra Numerata pare Kanadyjczyków. To był cudowny
zbieg okoliczności bo pożyczyli nam zapalniczki i mogliśmy coś ciepłego zjeść. Piedra
Numerada to miejsce, gdzie jest potok i skała stanowiąca ochronę przed
wiatrem. Również Kanadyjczycy zostali tu do dnia następnego a to równało się z dostępem do
ognia. Tak więc biwakujemy tu racząc się kolejnymi
kubkami ciepłej herbaty.
Noc jest
mrozna ale bezwietrzna. Ze spaniem też bez problemu.
Pogoda nadal
wspaniała. Żegnamy się z sympatycznymi Kanadyjczykami i
ruszamy na 2 szczyty - Falsa (3888) i La Parva (4048) w tej samej bocznej
grani doliny. Na przełęczy przy Lago Piuqenes spotykamy 2 Chilijczykow (ojca z synem) idących na ten sam szczyt. Poczęstowali nas jajkami. Zostawiamy ich
jednak szybko w tyle. Droga jest łatwa i w miarę szybko jesteśmy na wierzchołku La Parvy. Góra jest wspaniałym punktem widokowym na Centralne Andy. Wszystkie
kolory tęczy a pod
lazurowym niebem dominowała biel lodowych olbrzymów. Andy są przerażająco puste, poteżne, niedostępne, rozległe, trudne. Choćby nie wiadomo ilu przymiotników użyć to są po prostu piękne.
Schodząc z góry spotykamy ponownie naszych
chilijskich znajomych. Żegnamy się jak starzy
przyjaciele. Znana już nam droga późnym
popoludniem docieramy do "naszego hotelu" w La Parvie. Reszta dnia upływa nam na bardzo miłej imprezie. Krzysiek i Jorge
doskonale się rozumieją, nie tyle znajomością hiszpanskiego co poczuciem humoru. Śmiechu jest co niemiara. Łaczymy eruopejski i poludniowoamerykanski
folklor. Poznajemy równiez Felicjane, córkę gospodarzy,
która okazała się przesympatyczna dziewczyna. Nic nam
nie brakuje. Ciepły prysznic,
jedzenie, napoje i przytulny pokój. Wspaniały relaks po górskiej lodówce.
Gorące pożegnanie z Jorge oraz jego żoną i La Parva zostaje wprawdzie za
nami, ale w naszych sercach na zawsze. Zjazd w dół sprowadza się głównie do naciskania na klamki
hamulcowe. I tak kilka razy zatrzymujemy się by ochłodzić gorące felgi. Tak przybywamy do Parku Narodowego Yerba
Loca. Noc spędzamy przed
bramą parku (jest
tu woda).
Nazajutrz rano wjeżdżamy do parku
(wstęp 2500 peso - ok 17 zł). 5 km
dalej jest urocze miejsce biwakowe - Villa Paulina. Po rozbiciu namiotu ruszamy
na ostatni andyjski cel - Cerro Manchon (3740). Do pokonania 2000 m
deniwelacji. Dolina Yerba Loca na północy zamknięta jest ogromnymi,
zalodzonymi a sięgającymi ponad 5000 m szczytami Cerro Paloma i Altar. Nasza droga na Manchon
jest na początku trochę zawiła. Musimy wykonać ryzykowny skok przez rwący strumien.
Trochę sie wahamy. Lądowanie miało być na dużym kamieniu
po drugiej stronie. Kamień był jednak skośny i mokry.
Nie wiedzieliśmy czy utrzymamy się na nim po skoku a pod nim klębił się bardzo
niebezpieczny odwój wody. Sądziliśmy, że cieżko było by się z niego wydostać. Trochę adrenaliny
i lądujemy bezpiecznie po drugiej stronie. Dalsza droga jest trochę zagmatwana,
ale z pomocą mapy wchodzimy w właściwą boczną gran stromo
pnącą się do góry. Dalsza droga jest męczaca i
zarazem trochę nudzaca. Po osiągnięciu głównej grani
ciągle wchodzimy na kolejne "falszywe" szczyty w grani. Masyw
szczytowy składa się z 2 wierzchołków. Wchodzimy na ten "ostrzejszy" odpuszczając sobie
baluche. Kolejne oczarowanie andyjskim krajobrazem i pędzimy w dół. Po drodze
jeszcze natrafiamy na szkielet prawdopodobnie lamy. Możemy również fascynować się szybującymi
kondorami. Doprawdy jest to niezapomniany widok. Imponująca rozpiętość skrzydeł a w trakcie
szybowania wydają szelest mknącego szybowca. Latają blisko nas
a czasem nawet poniżej grani. W bodaj 3 godziny
osiągamy nasze obozowisko trochę zmeczeni.
Potem tylko kapiel w lodowcowej rzece, kolacja i spać tuż obok szumiącego potoku.
Dzien następny to uporzadkowanie rzeczy, wymiana łańcuchów w rowerach
i zjazd do bramy parku. Nocleg na tej samej przełęczy przy
curvie 15.
Pogoda dalej słoneczna. Zjeżdżając rankiem do
Santiago przy znacznej prędkosci nie
zle marzniemy. W końcu jednak pojawiają się palmy. I
takie jest Chile. Od śniegów do palm.
Obecnie siedzimy w kafejce internetowej i piszemy te słowa. Jutro
mamy opuścić Amerykę udając się do Australii i Nowej Zelandii. Z całą stanowczością możemy
stwierdzić jedno (choć jeszcze nie opuściliśmy tego
kraju):
KOCHAMY CHILE
Cudowne krajobrazy, wspaniali a czasem wręcz
szlachetni ludzie, dobre jedzenie, piękne kobiety.
Nowa Zelandia, Auckland, 27.03.2013
Größere Kartenansicht
Australia – krotki epizod
25.02. – 27.02.2013
Przeskoczylismy
Pacyfik. 13 godzin spokojnego lotu z Santiago I jestesmy w Australii. Musimy
niestety odebrac nasze rowery i ponownie je nadac nazajutrz. Zostawiamy je w przechowalni i
jedziemy pociagiem z lotniska do centrum Sydney gdzie docieramy juz po zmroku.
Mimo wszystko city bardzo ladnie sie prezentuje. Jest cieplo. Przechadzamy sie
nadmorskim bulwarem w strone slynnego mostu a potem opery.
Ceny jednak sa
wszedzie wrecz porazajace. Jezeli w glebi Australii ceny sa nawet o plowe
nizsze to Australia jest chyba najdrozszym krajem swiata. Niemal cala noc
spacerujemy po ciekawych uliczkach choc w Australii “stare” oznaczac moze
poczatek XX wieku.
Rzeski wiatr od oceanu nie pozwala nam zasnac na jednej z
lawek przy operze. Gdy wschodzace slonce oswietla miasto mozemy jeszcze raz z
inne nieco perspektywy obejrzec budzace sie do zycia Sydney. Po powrocie
na lotnisko ponownie nadajemy nasze troche pokiereszowane paczki z rowerami.
Dalej juz tylko przelot nad morzem Tasmana I ladujemy w krainie kiwi.
Nowa
Zelandia – Wyspa Polnocna
28
02 – 5 03 2013
W sumie 3 stracone noce powoduja ze po poskladaniu
rowerow kladziemy sie na lotnisku na karimatach I w spiworach. Od razu
zasypiamy nie baczac na krecacych sie tu I owdzie pasazerow. Jak tylko robi sie
jasno wyruszamy na poludnie. Do pokonania dystans 650 km przez wieksza czesc
wyspy do Wellington. Posiadalismy atlas rowerowy po Nowej Zelandii I
staralismy sie jechac trasami dla rowerow. “Sciezki” te jednak prowadza glownie
poboczami czesto ruchliwych drog. Jest to dosc uciazliwa sytuacja.
Ponadto w
Nowej Zelandii jest wymog posiadania kasku przez rowerzystow. Poniewaz nie
widzielismy tu ani jednego policjanta sadzilismy, ze da sie to jakos ominac.
Nie udalo sie. Wkrotce zatrzymuje nas patrol. Policjant byl bardzo
mily. Rowery zamyka na komisariacie, zabiera nas do radiowozu I jedzie
ok. 30 km do najblizszego sklepu rowerowego gdzie juz za swoje pieniadze musimy
kupic te nieszczesne kaski. Wkrotce potem oddaja nam rowery I juz mozemy
legalnie jechac dalej.
Pierwszy nocleg w Narganawhaya planowalismy
spedzic w parku lecz 2 starszych gosci odradza nam ten pomysl. Jedziemy za
jednym z nich gdzie w jego ogrodzie rozbijamy namiot mogac jednoczesnie
korzystac z kuchni I prysznicu. Noel (tak mial na imie nasz gospodarz) okazal
sie bardzo ciekawym czlowiekiem. Pochodzil z Londynu. W mlodosci obejechal na
rowerze Francje a pozniej samochodem przybyl trase z Dalekiego Wschodu do
Londynu wracajac na NZ statkiem.
Nastepnego ranka Krzysiek gra w tenisa z jego
synem Andrew, ktory juz byl kiedys w Krakowie. Dalsza nasza droga wiedzie na
poludnie wyspy. Krajobraz wiejski. Na poczatku wiele farm. Potem jednak
przwazaja pastwiska szczelnie ogrodzone drutem kolczastym od szosy. Jedziemy
dlugimi dolinami. Boczne dolinki maja character krasowy. Gdzie niegdzie
obserwujemy wychodnie wapiennych skal.
Po przybyciue 111 km zatrzymujemy sie na
jednej z farm I biwakujemy pod rozlozystym drzewem. Dalsza droga jest bardzo
malownicza. Wije sie dolina wsrod wzgorz by nie powiedziec gor. Moze sa one
niewielkie ale dosc strome. Lasow nie ma tu wiele za to kempy drzew sa bardzo
piekne. Wiele starych drzew. Zaczynaja sie ostre podjazdy ale I podobne
zjazdy. Znow 109 km za nami. Tym razem spimy na dziko w wymarzonym
miejscu ze wszystkich stron oslonietym drzewami.
Dzien zaczynamy od sprawdzenia rowerow. Okazuje sie ze
jedna z opon jest zniszczona na bocznym kordzie. Dodatkowo Damian ma peknieta
szpryche. Wymieniamy wiec opone (na szczescie mielismy jeszcze zapas z
Brazylii) i w trase. Dalsza droga prowadzi to w gore to w dol. Jest co robic. Tak
wiec z trudem bo z trudem ale wyrabiamy sie w 100 km na dzien. Tak tez
mija kolejny dzien, ktory konczymy fantastycznym zjazdem w strone wybrzeza pod
miejscowosc Wanagui nad morzem Tasmana. Na noc zatrzymujemy sie w uroczym
miejscu nad rzeka gdzie biwakujemy.
Ranek
byl pochmurny ale podobno nie padalo juz 3 miesiace. Wkrotce potem wychodzi slonce. Szybko osiagamy
Wanagui. Tu w sklepie rowerowym Damian wymienia szpryche I centruje kolo.
Dalsza droga waskim pasem rownin miedzy morzem a gorami. Moze 60 km mamy bardzo
korzystyny wiatr I nawet pod gory jakos szybko sie wznosimy. Potem jest nieco
gorzej bo kierunek jazdy sie zmienia ale tez wiatr oslabl. Tego dnia osiagamy
miasteczko Levin. Znow przekroczone 100 km. Biwakujemy w poblizu farmy z
konmi.
Ostatni etap na Wyspie Polnocnej zakladal pokonanie
ostatnich 100 km do promu w Wellington. Droga czesciowo wiedzie brzegiem
morza Tasmana. Przed stolica ruch sie wzmaga. Znow jakos pakujemy sie na droge
szybkiego ruchu by w chwile potem miec radiowoz na karku. Odprowadza nas na
boczna droge a policjant udziela grzecznie rad jak dojechac droga alternatywna.
Tutejsza policja chyba nie ma nic do roboty. Tuz przed Wellington dosc
kuriozalnie lapiemy w tym samym momencie 2 gumy w przednich kolach. Na
styk dojezdzamy do promu. Godzine pozniej tniemy niebieskie wody Ciesniny
Cooka zostawiajac za rufa Polnocna Wyspe. Przed name juz ukazywaly sie
poszarpane I gorzyste brzegi Polodniowej Wyspy.
Nowa Zelandia – Wyspa Poludniowa, okolice Nelson
6 – 9.03.2013
Do Picton na Poludniowej Wyspie docieramy juz po ciemku. Zegloga duzego
promu ciasnymi kanalami miedzy gorzystymi I skalistymi wypsami jest ciekawa.
Doprawdy zadziwiajace jest jak James Cook ponad 200 lat temu na zaglowym
szkunerze mogl manewrowac miedzy tymi wyspami. Jeszcze bardziej zadziwiajace
jest jak pierwotni mieszkancy tych wysp – Maorysi docierali tu na swoich
lupinach. Nowa Zelandia to pd – zach wierzcholek trojkata Polinezji (Hawaje –
pn, Wyspa Wielkanocna pd – wsch.). Tysiace wysp rozrzuconych na bezmiarze
najwiekszego z oceanow moze jedynie kojarzyc sie z gwiazdami naszej galaktyki.
Jednak Polinezyjczycy dotarli tu na dlugo przed europejskimi odkrywcami.
Zaiste trudno to zrozumiec jak poradzili sobie z poteznymi pradami,
huraganami, niepogoda. Jednak przetrwali.
Ludzi na promie bylo nie wiele. W malej grupce osob opuszczamy poklad
udajac sie na terminal. Ludzie szybko sie gdzies rozpierzchli a my wkrotce
jestesmy sami. Tym razem nikt nas nie kontroluje (po wyladowaniu w Aucland
sprawdzali nam podeszwy butow, zdzierali pyl z opon a namiot wzieli do
ekspertyzy biologicznej). Nieopodal tutejszej mariny natrafiamy na fajny park I
bez wiekszych ceregieli rozpijamy namiot. Zreszta nieopodal nas spal
zakumuflowany jakis pener. Bylo nam wiec razniej.
Gdy tylko robi sie jasno robimy sobie sniadanie I wskakujemy na rowery.
Opuszczamy Picton od razu windujac sie w gore. W dole zatoka Charlotte
poszarpana kilkoma malowinczymi polwyspami. Wystepuja tu zjawiska odplywow I
przyplywow, wiec czasem zatoki sa bez wody. Wkrotce tez zaczyna sie prawdziwa
gorska jazda. 100 km zajmuje nam niemal caly dzien. Poznym popoludniem
przepieknym zjazdem osiagamy niemal poziom morza w okolicach Nelson. Bez trudu
tafiamy do Neil Taylora. Neal to bardzo ciekawa postac. Spotkalismy sie przed 4
laty na granicy amerykansko-kanadyjskiej I przez ponad 2 dni razem
przemierzalismy gory Montany na szlaku Great Divide. Kim jest a kim nie jest
trudno dociekac. Na pewno jest czlowiekiem morza. Oplynal swoim jachtem swiat
dookola, jest sruferem, pletwonurkiem, kajakarzem gorskim I morskim. Dodatkowo
jezdzi na rowerze przewaznie gorskim. Posiada 6 roznych kajakow (od gorskiego
do roznych morskich), 5 rowerow (roznych), 3 samochody (busy) do przewozu tych
klamotow. Mieszka w domku pod wzgorzem w fajnej dolinie. Dziennie trenuje
(30 km kajakiem po morzu). Startuje w roznych zawodach miedzy in. coast to
coast (od wybrzeza do wybrzeza). Spedzamy tu 3 dni. W pierwszy dzien poznajemy
okolice Nelson. Drugi dzien przeznaczamy na jaskinie choc tak naprawde do
zadnej nie wchodzimy. W miejscowym klubie akurat grotolazi mieli manewry
ratownictwa I za bardzo nie mial kto z name pojsc. Tak wiec sami (z Neilem)
udajemy sie do kilku ciekawych miejsc charatkerystycznych dla tutejszego karsu.
Jest to m. in. Takaka w parku narodowym Kuhurangi. Ciekawym miejscem jest
wywierzysko Rivaka. Jaskinia jest dostepna przez nurkowanie. Woda jest zimna
(no moze o 2 sotpnie cieplejsza niz w Tatrach). Damian probuje sprawdzic
podwodny otowr ale jest zbyt gleboko by pchac sie tam na bezdechu. Potem
udajemy sie wysoko (najpierw asfalt potem droga szutrowa) do systemu Harwoods
Hole – Starlight Cave. Ta pierwsza to 180 metrowa studnia. Caly system ma 353 m
deniwelacji. Teren porasta ciekawy las a droga przeksztalca sie w wawoz
wypadajacy mniej wiecej w 1/3 studni (od dolu). Bez szpeju jednak nie ma szans dostac sie na dno.
Wprawdzie mielismy od Neala kilkanascie metrow zeglarskiej liny ale nie
starczylo to nawet na zjescie na wybitna polke ponizej (Damian mial nadzieje ze
uda sie jakos klasycznie zjesc na dol, porobowal nawet to zrobic). W kazdym
razie jest to bardzo ciekawe miejsce. Caly teren jest poryty tysiacami zlobkow
krasowych. Wychodzimy jeszcze na przelecz powyzej gdzie widac gleboko
wcieta doline z strumieniem odwadniajacym system Harwoods – Starlight Cave.
Sprawdzamy jeszcze kilka malych otworow po drodze ale sie koncza. Jest
tez duza ilosc lejow krasowych.
Jazda z Neilem
autem po tej gorskiej szutrowej drodze to cos z off-roadu I rajdow
samochodowych. Czasem musimy sie trzymac. Widac ze Neil nie tylko sporty wodne
lubi.
Jeden dzien
restu, robienia porzadkow, wymiany opon I przygotowania do dalszej drogi.
6
- 14 03 2013
Przez
gory Poludniowej Wyspy
Kilka
dni pobytu u Neila, troche odpoczynku i urozmaicenia dobrze wplywa na nasze
nastroje. W sloneczny, niedzielny ranek razno ruszamy w dalsza droge. Za rada
Neila kierujemy sie rzadko uczeszczana droga do Nelson Lake National Park. Mamy
tydzien na dojechanie do Christchurch wiec nie musimy sie zanadto spieszyc.
Pierwszy biwak wypada w iglastym lesie nieopodal strumienia gdzie mozna sie
bylo fajnie wykapac. Pewnym minusem jest fakt, ze w NZ jest wiele miejsc gdzie
lata miliony malych muszek, ktore daja nie gorzej w kosc niz nasze komary.
Ranek wita nas znow sloncem. Jak
zwykle po codziennych, powtarzajacych sie czynnosciach (zwijanie obozowiska,
mycie, sniadanie, kawa, pobierzny przeglad rowrow) ruszamy sloneczna dolina na
poludnie. Pogoda doslownie nas rozpiescza. Swieci slonce ale nie ma skwaru,
lekki zefirek muska nam twarze, niebo lazurowe. Moze w 3 godziny osiagamy
miejscowosc St Arnaud i jezioro Rotoiti. Wspanialy polodowcowy krajobraz. Jest
tu zaledwie kilka ludzi. Spedzamy kilka godzin nad jeziorem kapiac sie i
odpoczywajac. Przed nami bowiem wyzwanie w postaci gorskiego szlaku Rainbow Road.
Jest to glownie szutrowa droga wiodaca 112 km dolina rzeki Wairau, nastepnie
pokonujaca dzial wod na przeleczy Island Saddle (1347) a potem opadajaca do
doliny rzeki Clarence. Na koniec przez Jack Pass opada do miejscowosci Hanmer
Springs. Wszystko w otoczeniu dwutysiecznych szczytow (najwyzszy Una Peak -
2301). Tresc broszury w informacji turystycznej nakazywala z powaga podejsc do
sprawy niczym przed wyprawa na Everest (zadnych miejscowosci, brak zasiegu w
lacznosci, trudny teren, mozliwosc odciecia przy przyborze wod w rzekach etc.).
Zaopatrzenie w ostanim sklepie na 2 dni w zywnosc pierwsza noc spedzamy
nieopodal pastwiska dla owiec u wylotu doliny Wairau.
Ranek tym razem byl mglisty a
nawet mokry. Wszystko jednak po moze 2 godzinach wraca do normy. Mgly opadaja
przysparzajac tylko kolorytu budzacego sie dnia. Szlak przypomina nam
amerykanski Great Divide. Przejezdzamy kolejne strumienie w brud, pokonujemy
ostre podjazdy prowadzac czasem rowery. Nawierzchania szutrowa, czasem
kamienista, czasem drobny zwir. Najgorsze sa poprzeczne rowki, ktore strasznie
utrudniaja jazde. W dole rwaca Wairau. Podazamy na poludnie szeroka dolina
otoczona to strzelistymi szczytami, to piarzystymi zboczami lub po skalistych
platformach. Wiele roznych mostkow i przepraw przez boczne strumienie. Szlak
jest niesamowicie atrakcyjny. Troche krajobraz szpeci linia wysokiego napiecia
dzieki ktorej ta droga powstala ale i tak jest fajnie. Sporadycznie przejdzie
jakis jeep lub cross (droga dostepna jest tylko 4 miesiace w roku, poniewaz
szlak przebiega przez teren prywatny offroadowcy musza zaplacic za przejazd 25
$ a rowerzysci 2 $, wszyscy musza sie wpisac do specjalnego zeszytu podajac
przyblizonu czas przejazdu). To jak dotad najpiekniejszy szlak jaki
przemierzamy na Nowej Zelandii. Pod koniec dnia wznosimy sie dosc stromo na
Island Saddle. Krajobraz staje sie dosc surowy, wiatr wznosi tumany kurzu wiec
my i nasze rowery sa ze tak powiem troche przykurzone. Z przeleczy (1347) droga
opada poczatkowo dosc mocno w dol. To dolina Clarence. Tylko trawy, brak drzew.
Przwaza kolor brazu, zolci i tylko wiszacy nad tym wszystkim lazur nieba
wspaniale przydaje kontrastu tej cudownej krainie. Na biwak dojezdzamy do
malowniczego jeziora Tennyson (1200). Tu spotykamy biwakujace strarsze malzenstwo.
Samo jezioro jest przepieknie polozone u zbiegu dwuch poteznych dolin. Jest tuz
wspaniale miejsce biwakowe.
W nocy przymrozek, Rano jezioro
paruje a wschodzace slonce szybko roztapia biala powloke szronu pokrywajacego
wszystko wkolo lacznie z naszym namiotem. Jak tylko robi sie cieplej ruszamy w
droge. Po przejechaniu zaledwie 200 m Damian lapie gume. Szybko jednak ruszamy
dalej po wymianie detki. Wiecej zjezdzamy jak podjezdzamy. Przez doline
przetaczaja sie masy powietrza czasem utrudniajac jazde. Na wielkim zakolu
doliny szlak odbija w gore na przelecz Jack. Wjazd do gory nie przysporzyl
trudnosci. Natomiast bardzo ciekawy okazal sie zjazd. Hanmer Springs lezy
bowiem w glebokiej dolinie. Musimy na krotkim odcinku wytracic szybkosc co
sprawia ze niektore odcinki zjazdu z tak obciazonymi rowerami sa mocne.
Krzyskowi peka sprezynka w hamulcu tarczowym ale moze zjezdzac. W kazdym razie
opinia jedna: dobrze ze nie musimy tu podjezdzac. W koncu osiagamy asfalt i
meldujemy sie w Hanmer Springs. To wspaniala oaza zieleni, wspanialy klimat nie
tylko w sensie meteorologicznym. Z jedzeniem bylismy na styk wiec teraz mozemy
uzupelnic braki. Na noc zatrzymujemy sie na poludnie od tego miasteczka na
konskiej farmie. Margarete i Ewa (mloda Czeszka, ktora u niej pracowala)
podejmuja nas kolacja. Wazniejsze jest jednak to ze mozemy wziac cieply
prysznic, wyprac skurzone ubrania i umyc dobrze nasze rowery.
Teraz spokojnie zmierzamy w
strone Christchurch skad wkrotce mamy przelot na nastepny kontynent.
Dalej Hong Kong i China >> Hong Kong i China
.
Keine Kommentare:
Kommentar veröffentlichen